Klub Generałów

ESEJ O POWSTAŃCZEJ WIŚLE.

gen. dyw. prof. dr hab. inż. Jerzy Modrzewski
Żołnierz AK ps. „Biruta”

Patrzę na wiszące na ścianie mojego mieszkania zielone filcowe sukno, na którym przypięte są medale i odznaczenia wojskowe, naukowe, kombatanckie, różnych organizacji i zastanawiam się… Wiele z nich odnosi się do jakiegoś okresu mojego długiego już życia, a także działania zarówno zawodowego, jak i społecznego.
W sumie tych okresów jest także czas, dzielący mnie od dnia, w którym żegnałem się z domem i matką, wychodząc na godzinę „W”. Matka tuliła mnie mocno, bardzo mocno, i pomimo że straciła już jednego syna, oficera Wojska Polskiego zamordowanego w Mauthausen w 1940 roku, nie płakała. Przytulając mnie, włożyła mi do kieszeni bluzy miniaturkę św. Antoniego – miał mnie bronić przed zagrożeniami nadchodzących żołnierskich sytuacji.
Schodząc ze schodów, napotkałem sąsiada – technika PZInż. (Państwowych Zakładów Inżynieryjnych) pana Geblera, który był już emerytem, ale doświadczonym żołnierzem  wojny z 1920 roku. Widząc przewieszony na moich plecach chlebak, uściskał mnie: A to już trzeba? – spytał. Tak! –odpowiedziałem, spiesząc się, aby zawiadomić sekcyjnych mojej drużyny, którą dowodziłem w 667. Plutonie, po skończeniu szkoły podoficerskiej w 6 – XXVI Obwodzie AK. Tak wyglądało moje pożegnanie z domem rodzinnym.

Przyszły dni trudne, niejednokrotnie wykraczające poza psychiczna i fizyczną wytrzymałość młodego człowieka. Euforia pierwszych dni Powstania zmieniała barwy nadziei. Najbardziej dramatyczne sytuacje wojny: masowe mordy ludności cywilnej, bezlitosne niszczenie miasta, nieoszczędzanie szpitali, kościołów – tego młode  życiowe doświadczenie żołnierskie nie przyjmowało lekko, gdyż obrazy te wdzierały się w mózg i serce, powodując wielki ból.

Powstanie zaczynałem na Pradze. Przeprawiłem się z innymi kolegami na lewy brzeg Wisły w sierpniu, a w pierwszych dniach września znalazłem się w Zgrupowaniu „Radosław” na Czerniakowie.

Dziś, po 70 latach od pożegnania się z domem i powitaniem żołnierskich, wojennych przygód, poproszony zostałem, abym wspomniał dni Powstania Warszawskiego, które najbardziej zapadły mi w pamięci i najmocniej w niej utkwiły. Tych przeżyć było wiele, za wiele, bym chętnie do nich wracał i relacjonował fakty. Pamięć o towarzyszach broni, szczególnie o tych, których utraciłem, niesamowite sytuacje pełne grozy, trudne do spokojnego opisania ludzkie tragedie, obrazy walących się i palących domów, stosy (nie pojedyncze osoby)zmasakrowanych, zamordowanych żołnierzy i mieszkańców cywilnych stolicy – jeszcze do dziś trudno jest mi zapomnieć. Oczywiście, oprócz dni beznadziejnie tragicznych, trudnych do przeżycia, były i okresy, które dawały odpoczynek, pozwalały nabrać sił i nadziei na lepsze jutro. W zasadzie te wszystkie 63 dni Powstania Warszawskiego mogę ująć wspólnym mianem wspomnień, które 70 lat po godzinie „W” wciąż tkwią w mojej pamięci.

Z całego łańcuszka wrażeń przeżytych w powstańczych dniach chciałbym zrelacjonować tylko jedną sytuację. W nocy z 21 na 22 września 1944roku odprowadzałem grupę pięciu rannych żołnierzy „berlingowców” do punktu przepraw na Wiśle. Byli to żołnierze 9. pułku piechoty 3.Dywizji Piechoty armii gen. Berlinga, która po zajęciu Pragi z marszu, zorganizowała desant na lewy brzeg Wisły. Ten 9. p.p. organizował punkt przeprawowy na odcinek Czerniakowa, broniony przez Zgrupowanie „Radosława” i kpt. „Kryskę”. Byłem przydzielony jako łącznik walczących jednostek AK Czerniakowa do jednego z pododdziałów 3. batalionu. Sytuacja walk, zwłaszcza duże straty osobowe, powodowały tworzenie się nowych pododdziałów z żołnierzy pododdziałów o szczątkowych stanach osobowych. Moi podopieczni poruszali się z trudem ze względu odniesione rany. Pilnowałem, aby się nie pogubili. Jeden z nich miał rany głowy i zakryte bandażem oczy, dlatego należało go prowadzić. Rejon przeprawy był często i silnie ostrzeliwany. Niemiecka artyleria klasyczna i moździerzowa była dobrze wstrzelana. Niejednokrotnie trzeba było robić przystanki lub pokonywać odcinek, czołgając się. Sam rejon przeprawy, punkt przy zatopionym częściowo wraku statku wiślanego „Bajka”, usiany był ciałami poległych powstańców i cywilów. Doczołgaliśmy się jednak szczęśliwie i przekazałem rannych „berlingowców” załodze nielicznych łódek desantowych. Noc była stosunkowo ciemna, co utrudniało poruszanie się w rejonie przeprawy, ale jednocześnie ta ciemność stanowiła naturalną osłonę. Na przeprawie spotkałem kolegę z plutonu mojego praskiego zgrupowania, Witolda Jędrzejczyka (ps. „Magik”), który zastanawiał się, jak się przeprawić przez rzekę. Nie był dobrym pływakiem. Ja pływałem wówczas świetnie (do dni dzisiejszych – pływam systematycznie) – zdecydowaliśmy się zaryzykować. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów poniżej przeprawy, licząc, że ewentualny ogień broni strzeleckiej i pocisków artyleryjskich będzie się koncentrował na właściwej linii przeprawy… i weszliśmy do wody. Miałem na sobie panterkę (ze zdobytych Stawek), którą nabyłem za kopertowy zegarek mojego dziadka, darowany mi kiedyś z okazji urodzin. Z żalem zdjąłem buty. Legitymacje żołnierza AK,  wydaną także na Starówce starannie owinąłem oderwanym rękawem koszuli…(ale nie pomogło!).Dokumenty silnie zamokły, zapisy były nieczytelne. Wisła przywitała nas chłodno, ale życzliwie. Nie walczyliśmy z silnym prądem. Płynąłem obok Wiktora, czasami mu pomagając. Nie czułem się dobrze. Prawa ręka, ranna w pierwszych dniach Powstania, nie była zupełnie sprawna. Minęło dopiero 12 dni, odkąd zdjąłem część opatrunków i wiszący u szyi temblak. Ta rana, sześć odłamków granatu, uniemożliwiała mi w dniach powstańczych służbę w linii, gdyż nie mogłem strzelać, a jedynie pełnić służby pomocnicze. Smak posiadania broni i jej skuteczności poczułem dopiero w walkach na Czerniakowie. Tam mogłem już strzelać.

Wisła miejscami była płytka, ale nie należało się wychylać z wody. Płynęliśmy w rozmaity sposób: żabką, na wznak, bokiem, nie kraulem, aby nie podnosić rąk, które mogłyby zostać zauważone przez przyrządy optyczne Niemców, mających stanowiska na nasypie jezdni mostu Poniatowskiego i na jego ruinach. Przeprawę, bowiem bacznie obserwowano, oświetlano i ostrzeliwano. Udało nam się dotrzeć na praski brzeg. Wychodząc z wody, Witold został ranny odłamkiem w lewy bark, a ja lekko w palce lewej dłoni. Płynęło się niełatwo, ale szczęśliwie. Wychodząc więc na piaszczysty brzeg plaży Kozłowskiego przeżegnałem się wiślana wodą. Byłaś dla mnie łaskawa, Wisło. Dziękuję Ci za życie!

            Patrol żołnierzy czuwający na wale Miedzyszyńskim zabrał Witolda do polowego szpitala wojskowego w Otwocku, mnie zaś zaprowadzono na ulicę Walecznych, gdzie prawdopodobnie znajdowały się pomieszczenia żandarmerii polskich jednostek. Stałem dość długi czas, czekając na przyjście oficera żandarmerii. Pilnował mnie sierżant, który czytał jakieś dokumenty i w ogóle się do mnie nie odzywał. Oficerem, który przybył, okazał się podporucznik w garnizonowym polskim mundurze i garnizonowej czapce z orzełkiem, ale bez korony. Niewiele rozumiałem z jego wypowiedzi, bo mówił tylko po rosyjsku, a sierżant nie tłumaczył. Zrozumiałem wreszcie słowa: Ty kto takoj? Akowiec? – mówił już podniesionym tonem, a ja, stojąc mokry, bosy, w panterce, spięty nerwowo, z bolącą ręka i krwawiącym palce, odpowiedziałem: Tak! Jestem żołnierzem AK, kapral podchorąży (naramienniki na panterce miałem obszyte biało-czerwoną nicią, a do tego kapralskie belki). Nazwiska nie podałem, dlatego żandarm zapytał: Wasza Familia? Nie wiedziałem, że po rosyjsku „familia” znaczy „nazwisko”, sądziłem, że pyta mnie o rodzinę, więc odpowiedziałem, że rodzinę mam w większości na Woli, a na Pradze – matkę. – I nie wiem czy żyją. Odpowiedział potokiem słów, których nie rozumiałem. Na zakończenie jego nerwowego wybuchu, zrozumiałem tylko jedno słowo: bandyta – wypowiedziane z dzika twarzą. Nie wytrzymałem. Zbyt byłem zmęczony i zaskoczony takim przywitaniem, spotkałem przecież Wojsko Polskie, że w nim może być oficer Rosjanin – wiedziałem i nie było to dla mnie zaskoczeniem.  W naszym Wojsku Polskim przed wrześniem 1939 roku także służyli dawni oficerowie z carskiej armii. Na Czerniakowie byli też oficerowie rosyjscy w polskich mundurach, w tym dowódca walczących żołnierzy 9. p.p. mjr Łatyszonek. Skąd tu takie przywitanie!  Strąciłem mu czapkę garnizonową z polskim orzełkiem, na co nastąpiła brutalna odpowiedź – bicie! Kolbami pistoletów maszynowych, wyciorem. Nie wszystko pamiętam, gdyż straciłem przytomność. Odzyskałem ja dopiero, gdy ciągnięto mnie do piwnicy, i zrozumiałem sierżanta, który mówił: On ci tego nie daruje. Dość wcześnie rano, przyszedł żołnierz z menażką i jakimś śniadaniem. Na głowie miał stalowy hełm, ubrany był w płaszcz pałatkę, w ręce trzymał pepesza. Kawałkiem oderwanego fragmentu dużej drewnianej skrzyni, będącej stolikiem, oszołomiłem biedaka i przebrany za „berlinowca” wyszedłem swobodnie na ulice, akurat w czasie huraganowego ognia niemieckiej artylerii. I tak doszedłem do matki na ulicę Wileńską. Los chciał, że nawet zabrane kierzowe buty saperki pasowały na mnie jak ulał.

T0, co opisałem, było moim spotkaniem z nową rzeczywistością Polski, która przyszła do nasze Wschodu. Polska, choć zniewolona, była jednak wciąż moja Ojczyzna. Musiałem w Niej zamilknąć o dniach Powstania na długie 45 lat, które spędziłem w zawodowej służbie wojskowej. W tym okresie, jeżeli się chciało żyć i przetrwać, nie można było opowiadać o młodzieńczym zrywie. Wspominając tamten czas sprzed 70 lat, chciałbym oddać cześć nie tylko moim towarzyszom broni, lecz także setkom tysięcy ludności cywilnej, która podlegała bestialskim represjom. Nie można o tym zapominać. Z powodu mojej rannej prawej ręki pełniłem często  funkcje w służbach pomocniczych i wielokrotnie stykałem się z tragedią ludności cywilnej, której postawa i działania w tak trudnych warunkach godne są najwyższego szacunku.

Moją obecną opinie o dniach, które przeżyłem, mogę oddać słowami z wiersza Edmunda Osmańczyka:

        …Przeklnie rozum tysiąckrotnie Powstanie
            Serce tysiąckrotnie ujrzy Je w glorii…