Gen. dyw. dr Izydor Modelski
Okres: maj 1935 — marzec 1939 (próba syntezy).
Schedę po Pierwszym Marszałku objął generał dywizji Śmigły-Rydz. Nawiasem tylko przypominam, że fakt ten zaskoczył wojsko i Naród. Wszyscy byli pewni, że następcą będzie generał Sosnkowski. I starszy wiekiem i starszeństwem, miał opinię człowieka mądrego, spokojnego, zrównoważonego i dalekowzrocznego, który raczej dąży do zgody wszystkich Polaków na prawach ogólnej równości, niż do dyktatury jednej partii. Naród już był zmęczony rządami policyjnymi, różnymi „hockami klockami„, napadami przez „nieznanych sprawców”, itd.
Naród Polskę wyobrażał sobie inną, lepszą. Orientował się przy tym doskonale w katastrofalnym położeniu wewnętrznym, nie wierzył trwałości „paktu nieagresji” z Niemcami. Instynkt mu mówił, że „póki świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”. Naród czuł wewnętrznie i podświadomie, że wielka rozprawa z Niemcami się zbliża. Cała prasa niemiecka, nawet w tym okresie, dyszała do nas — czasami tylko źle ukrywaną — nienawiścią. Bund Deutscher Osten nadaal działał. Artykuły i przemówienia o blutende Grenzen nadal się pojawiały. Mniejszość niemiecka na terenie Polski organizowała się wojskowo, o czym nasze władze doskonale wiedziały, a i ludność polska z artykułów prasy opozycyjnej.
Głupi tylko albo zły Polak mógł nie widzieć bezpośredniego niebezpieczeństwa niemieckiego. Naród, przyzwyczajony od wielu lat, że Pierwszy Marszałek dzierżył w swoim ręku pełnię władzy, również politycznej, mimo woli wyczuwał, że jego następca, choć wbrew konstytucji, takie samo mniej więcej zajmie stanowisko w życiu państwowym.
Podchodząc do zagadnienia realnie, rozumiał, że w danych warunkach nieprawdopodobną jest kandydatura tego Generała, którego miał ciągle na ustach i którego znał doskonale z jego wartości dowódczych, wykazanych w najcięższych chwilach poprzedniej wojny, z jego rozumu politycznego, charakteru i energii, wykazanych w najcięższym bodaj kryzysie wewnętrznym na przełomie 1922 roku, jak i z jego głośnych na cały świat dzieł naukowych, pisanych za granicą, i z artykułów na temat przyszłej wojny, pełnych głębokich myśli, wskazań i przestróg, publikowanych w Kurierze Warszawskim.
Naród nie widział w tym kierunku realnych możliwości, więc zwrócił swój wzrok na osobę generała Sosnkowskiego. Nominacja generała Rydza-Śmigłego na stanowisko Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych była zaskoczeniem tak wojska jak i społeczeństwa i wywołała liczne dyskusje i komentarze. Puszczono pogłoskę, że Generalnym Inspektorem miał na życzenie „Zamku” zostać generał Dąb-Biernacki, i że „pułkownik” Sławek przeforsował osobę generała Rydza-Śmigłego. Więc wojsko było zadowolone, że Generalnym Inspektorem został generał Rydz-Śmigły, a nie generał Dąb-Biernacki. Dla ogółu Polaków osoba generała Rydza-Śmigłego była w tym momencie kartą niezapisaną. Wierzono, że zerwie z dotychczasowymi metodami w Państwie i w wojsku. Miał kredyt zaufania społeczeństwa. Naród i wojsko czekało długo i cierpliwie na wyniki dodatnie pracy nowego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, którego — nie wiadomo z jakiej przyczyny i na jakiej podstawie prawnej — zaczęto nazywać w czasie pokojowym „Naczelnym Wodzem”. Niestety, biedny Naród Polski znów został zawiedziony.
Wybitny piłsudczyk, legionista pierwszej brygady i poważny oficer dyplomowany tak oto pisze: „…Po śmierci Józefa Piłsudskiego nikt nie miał zastrzeżeń do gen. dyw. Śmigłego-Rydza jako Naczelnego Wodza. Predestynowała go na to stanowisko jego przeszłość dowódcza od dowódcy baonu przez kolejne szczeble aż do dowódcy Armii włącznie. Nieszczęście jednak chciało, że jeszcze za życia Józefa Piłsudskiego grupa ludzi, mających dużo środków do rozporządzenia wytworzyła nastrój, że jest to nie tylko następca na stanowisku Naczelnego Wodza, ale również Wodza Narodu. Było to wynikiem myśli tej grupy o totalizmie polskim. W ślad za tym poszły również pewne posunięcia ze strony Głowy Państwa: słynny okólnik premiera o drugiej osobie w Państwie. Ukoronowaniem tej propagandy stało się 10.XI.1935, gdy w kilka miesięcy po śmierci J. Piłsudskiego gen. dyw. Śmigły-Rydz został mianowany marszałkiem. Ludzi z poczuciem taktu i skromności napełniło to niesmakiem. Brano tu chyba wzór z Niemiec, gdzie Hitler swego Partei-Genosse kpt. Göringa zamianował marszałkiem, bo nie z Francji, w której Joffre i Foch musieli najpierw wygrać decydujące bitwy.
Tymczasem oficjalny Wódz Narodu musiał się zajmować Narodem, a nie wyłącznie wojskiem. Musiał, więc powołać O.Z.N., który w ciągu trzech lat nie odegrał żadnej roli w konsolidowaniu narodu (Hitler zrobił to w ciągu jednego dnia). Musiał brać udział w jakichś niepoważnych przedsięwzięciach: to zawodach kobiecych, to oddawanie pierwszego strzału na przyjmowanie karabinów na F.O.N. od małych miasteczek, to chodzenie na zebrania korporacji młodzieży akademickiej, to wreszcie udział w uroczystościach dla jakiegoś Pyrza, o którym dotąd nic w Polsce nie wiedziano…” (L.dz.652/40).
Trudno się zgodzić z autorem powyższych uwag, że „…oficjalny Wódz Narodu musiał się zajmować Narodem, a nie wojskiem…”.
Przecież poważny człowiek, zajmujący jakieś stanowisko, zdaje sobie sprawę ze swoich obowiązków. Jeżeli ich nie wypełnia bez reszty, to albo jest karygodnie lekkomyślny, albo karygodnie nieobowiązkowy i niesumienny, albo anormalny i bez charakteru, gdyż bezwolnie ulega wpływom i naciskowi złego otoczenia. Gdyby zwykły oficer nie pilnował dniem i nocą swego plutonu, baterii czy dywizjonu, to by został zupełnie słusznie zdyskwalifikowany i usunięty z wojska. Im wyższe zaś stanowisko, tym większa odpowiedzialność. Pomijając zaś wszystkie inne pobudki do sumiennego wykonywania swych obowiązków, jak patriotyzm, dobry przykład itd., jest w tym zagadnieniu, według mego zdania, jeszcze jeden aspekt.
Kto pobiera ze Skarbu Państwa gażę, a nie wykonuje swoich obowiązków z całej duszy i z całego serca, do granic swych sił fizycznych, jest równy pospolitemu złodziejowi.
Inny wysoki oficer, również dyplomowany, tak widział rzeczy:
„…W roku 1935 umiera Marszałek Józef Piłsudski. Następcą wyznacza gen. Rydza-Śmigłego. Naród, który dość ma już rządów mafii, obiecuje sobie wiele, myśli, że ustanie podział Polaków na kategorie i brygady, że wszyscy staną się równi i zaczną dla Polski pracować. Lecz złudzenie jest krótkie, nadzieje płonne. U trumny Marszałka Piłsudskiego rozwiewają się. Gdy gen. Sikorski, zapominając nienawiści, jakiej padł ofiarą, pierwszy wyciąga rękę do zgody i zwraca się o wyznaczenie mu miejsca w kondukcie pogrzebowym, jest odpowiedź, że dla niego miejsca nie ma. To znaczy, że do rządów kliki nikt wejść nie może.
Sztucznie tworzy się wokół nowego marszałka legendę, tworzy się z niego bohatera i człowieka opatrznościowego, bez podstaw ku temu w tym, co dotychczas zdziałał. I gdy marszałek upaja się zaszczytami i honorami, jakich jest odbiorcą, a przy nim cała góra, Polską rządzi dalej klika. Lecz o Polsce, obronie kraju, o zmianach zachodzących w Europie nikt nie myśli. Wtedy nawet w tej kompanii sejmowej, jednostki widzą, że jest źle. Powstaje cały szereg dobrych Polaków, dla rządu — odszczepieńców, z krytyką. A więc trzeba sejm rozwiązać i wybrać jeszcze powolniejszy. Rozwiązać łatwo. Ale w społeczeństwie nawet tak cierpliwym, jak polskie, zaczyna być głośno, że jest źle, że dość Ozonu i Naprawy, bo dorobku z ich rządów Naród nie widzi żadnego. Rząd hasła do wyborów nie widzi żadnego. Rezultatów pracy też nie ma żadnych. Mimo więc ordynacji przez siebie wymyślonej wynik jest niepewny. By, więc przy władzy zostać, by przeforsować przy wyborach Ozon tracący grunt pod nogami, trzeba jakiegoś atutu. Wbrew, więc interesom polski rząd dalej prowadzi politykę proniemiecką.
„Zaiste jest nie do pojęcia, jak rząd nasz zamiast stać na stanowisku nienaruszalności traktatu, któremu Polska granice swe zawdzięczała, zamiast mobilizować nad granicą Prus, mobilizować nad granicą Czech. Rozbiera razem z Niemcami Czechy, co rok potem pozwala Niemcom starym szlakiem gorlickim na Polskę uderzyć i o zwycięstwie zdecydować. Do wyborów jest chwilowy efekt, społeczeństwo mami się, twórca i patron Ozonu otoczony jest aureolą zwycięstwa…” (L.dz.594/39
W końcu opinia jednego z dowódców Wielkich Jednostek: „…Marszałek Śmigły-Rydz objął stanowisko po nieskazitelnej przeszłości wojskowej i niepodległościowej, mając pośród społeczeństwa oraz wojska ogromny kredyt moralny, toteż jego nominacja spotkała się z ogólnym aplauzem. W bardzo jednak krótkim czasie ten sam ogół zaczął szeptać, że Naczelnego Wodza otoczył mur, przez który przedostać się mogą ludzie specjalnie wyselekcjonowani, a wieści tylko odpowiednio ułożone. Mur ten wybudowało jego bezpośrednie otoczenie, scementowało pochlebstwem i ukoronowało buława marszałkowską. Ogół zaczął szeptać, że Naczelny Wódz wszedł do polityki czynnej i wcześniej czy później zostanie przez nią zgrany. Zaufanie do Naczelnego Wodza zaczęło topnieć. Mowy Naczelnego Wodza przybierały coraz bardziej ton dyktatorsko-bojowy i tak pomału Naczelny Wódz stał się NIEOMYLNYM. Rodzony brat nieomylności, SYSTEM wprowadzony przez otoczenie i oparty na bluffie, osiągnął swój szczyt w haśle: SILNI, ZWARCI, GOTOWI. Nie znam i nie mogę sądzić planów operacyjnych Naczelnego Wodza… Wiem tylko, jak one wyglądały w wykonaniu… Ale jednego nigdy nie zrozumiem: jak i dlaczego, i to w tak brzydki sposób, porzucił nas właśnie wtedy, kiedy Wódz Naczelny był tak bardzo potrzebny…” (L.dz.1683/40).
Naczelnym zadaniem i obowiązkiem Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych było: stać na straży obronności Rzeczypospolitej. Generał Rydz-Śmigły jako długoletni Inspektor Armii powinien się był doskonale orientować w stopniu gotowości czy raczej braku gotowości naszych Sił Zbrojnych i całego organizmu państwowego do wojny. Znał też niewątpliwie niesłychany już naonczas wysiłek organizacyjny i zbrojeniowy Trzeciej Rzeszy. Przygotowania wojskowe Sowietów, prowadzone na wielką skalę, też musiały niepokoić sąsiadów.
Mein Kampf był pouczającą lekturą, a dzień 30 czerwca 1934 roku oraz remilitaryzacja Nadrenii i jednostronne wypowiedzenie przez Hitlera klauzul wojskowych (część V) traktatu wersalskiego był dla nas groźną przestrogą, że Hitler nie zna żartów, uznaje traktaty i pakty tylko jako chiffon de papier, które go tak długo tylko obowiązują, dopóki służą jego zamiarom. Miał, więc nowy Generalny Inspektor zadanie, miał analizę położenia ewentualnego nieprzyjaciela i położenia własnego. Wniosek mógł być tylko jeden: państwo jest bezpośrednio zagrożone w swym istnieniu, bo nie jest gotowe do wojny.
Czasu jest bardzo mało. W najlepszym wypadku, jeżeli Hitler dotrzyma „pakt nieagresji„, jest czas do roku 1943, więc lat osiem, czyli okres bardzo krótki na zorganizowanie zaniedbanego państwa i wojska tak, aby obrona nasza mogła być skuteczna. W najgorszym wypadku wojna może być zaraz, za miesiąc, za rok. Czyli: każdy dzień pokoju jest nam podarowany przez Opatrzność. Trzeba, więc każdy dzień wykorzystać na dozbrojenie i reorganizację. Trzeba pracować — według planu — 24 godziny na dobę, aby ratować, co się jeszcze da uratować.
Narzucała się z powyższych elementów decyzja jasna, logiczna i jedyna:
– Wprząc cały Naród do wytężonej pracy obronnej. W tym celu powołać, co najtęższe charaktery i umysły na kierownicze stanowiska w Państwie, w wojsku i w przemyśle;
– Zreorganizować wojsko według potrzeb i wymagań nowoczesnej wojny i je uzbroić należycie;
– Przygotować plany wojny na papierze i w terenie, przygotować wyższych dowódców; Pracować tak, jakby wojna miała wybuchnąć lada dzień;
– Znaleźć środki na uzbrojenie „choćby pod ziemią„, w myśl hasła si vis pacem, para bellum, czyli: „W wojnie o lubym rozmyślaj pokoju, a— nim zatrąbią — gotuj się do boju!”
Powyższe rozumowanie nie jest stworzone ad hoc. Podczas mej czteroletniej pracy w G.l.S.Z. takie mniej więcej przesłanki myślowe były częstym tematem moich rozmów z kolegami i przełożonymi. Przyczyną tych rozmów była świadomość, że się źle dzieje. Jakie mogło i musiało być wykonanie (w wojsku):
1) Przede wszystkim dobór odpowiednich charakterem i kwalifikacjami fachowymi ludzi na najwyższe i inne kierownicze stanowiska w wojsku;
2) Stwierdzenie, jakiego nam wojska potrzeba pod względem ilości Wielkich Jednostek, rodzaju Wielkich Jednostek i ilości uzbrojenia, organizacji służb itp., przygotowanie i rozmieszczenie zasobów oraz potrzeb transportowych, ilości i jakości wojska pancernego, ciężkiej i najcięższej artylerii i lotnictwa;
3) Przygotowanie planów operacyjnych na mapach i w terenie na wszystkie ewentualności, to jest wojny z Niemcami w różnych hipotetycznych wariantach, tak samo wojny z Rosją, a nawet wojny na dwa fronty;
4) Wnioski z punktu 2) dałyby podstawę: do reorganizacji Naczelnych Władz Wojskowych (rozdział kompetencji między G.l.S.Z. i Sztabem Głównym oraz przywrócenie praw dowódców operacyjnych dowódcom Korpusów) — do realnej, planowej pracy G.l.S.Z., M.S. Wojsk, i Sztabu Głównego oraz Korpusów.
Takiej pracy Marszałek Rydz-Śmigły nie wykonał. Przede wszystkim nic nie zmienił w obsadzie najwyższych władz wojskowych ani też nie zmienił samej organizacji. Nie powołał do czynnej służby generała Władysława Sikorskiego, a generała Kazimierza Sosnkowskiego odsunął nieomal zupełnie, powierzając mu jedynie fortyfikacje Polesia i przewodnictwo Komitetu Uzbrojenia, (ale też z zastrzeżeniem ostatecznej własnej decyzji). Napięte między Generalnym Inspektorem a generałem Sosnkowskim stosunki były znane całemu wojsku i z żalem komentowane. Mówiono otwarcie, że znów sprawy osobiste biorą górę nad sprawami Polski. Nadal różne miernoty zajmowały wysokie stanowiska, a różne nowe miernoty na nie powoływano. Tu się wysuwa na pierwszy plan Minister Spraw Wojskowych, generał dywizji Tadeusz Kasprzycki. Gdy jeszcze w maju 1935 roku wiadomość o tej nominacji dotarła do G.l.S.Z., jeden z wyższych oficerów dyplomowanych powiedział przy mnie do grona kolegów:
„Generał Kasprzycki w Ministerstwie, to jakby się słonia wpuściło do składu porcelany. Wszystko, co jest, zniszczy i zdezorganizuje. Niczego nie stworzy, bo na to jest za leniwy. Zarozumialec i pyszałek, który ma pstro w głowie i ciągle będzie męczył wojsko nieważnymi i nieprzemyślanymi zmianami. Faktycznie niczym nigdy nie dowodził, na wojsku się nie zna i zrobił karierę na pierwszej kadrowej, którą dowodził tylko kilka dni, — bo to „spryciarz”, (ppłk dypl. piech. St. Sp. Ps.).
Wyższy oficer dyplomowany, piłsudczyk, były oficer pierwszej brygady legionów tak pisze o generale Kasprzyckim:
„…Już wprost jako skandal była uważana przez poważnych oficerów osoba Ministra Spraw Wojskowych. Przy niewątpliwej inteligencji cała przeszłość wojskowa (trzy dni dowodzenia kampanią kadrową oraz półtora roku dywizji z przerwami) nie mogły mu dawać należytego zrozumienia i odczucia wojska. Nurzanie się jego w nadmiarze prac pozawojskowych (Huculszczyzna, Góry, Lasy, Ziemie Wschodnie), najwłaściwsze dla generała w stanie spoczynku, odrywały go od spraw ściśle wojskowych, sprawiając, że rozkazy ministerialne opóźniały się w dojściu na czas do wojska, decyzje zmieniały się bardzo często. Jeśli dodać do tego jego osobiste afery matrymonialno-miłosne, będące przedmiotem kpin lub plotek całej Polski oraz przedsiębiorstwo handlowe z pensjonatem na Gubałówce, budowanym przy pewnej pomocy sprzętu wojskowego, to stwierdzić trzeba, że świecznikowi, na którym stał, blasku bynajmniej nie dodawał.
Przy takim ministrze nie mogły stanąć do pomocy duże autorytety. Jeśli się trafili czy na stanowiskach bezpośrednio mu podległych, czy na pośrednio podległych ludzie uczciwi lub utalentowani, to nie było to wynikiem jego doboru, lecz przypadku lub pewnego automatyzmu, w którym przy częstych zmianach musiało się znaleźć trochę ludzi właściwych, jak na przykład płk Prugar na Departamencie Piechoty, płk Cepa — jako dowódca łączności, gen. Kossakowski – jako dowódca saperów, może gen. Skuratowicz na Departamencie Kawalerii. Obok tego jednak występowały tak fatalne zjawiska w doborze ludzi, jak gen. Kozicki jako dowódca broni panc. lub płk Filipkowski jako zastępca Szefa Administracji Armii…” (L.dz.652/40).
W całej Polsce głośno było o skandalach — nie tylko miłosnych — generała Kasprzyckiego. W G.I.S.Z. na ucho sobie szeptano, że Marszałek chce go usunąć, ale „Zamek” go trzyma. Taki argument nie był przekonywujący i do reszty psuł opinię Marszałka, któremu po cichu dodawano już różne epitety. Wojsko pracowało i milczało na zewnątrz. Ale swoje myślało i do reszty traciło zaufanie… do Marszałka. Zimą 1938/39, gdy już atmosfera polityczna była w Europie niesłychanie napięta, gdy już „ślepy musiał widzieć i głuchy słyszeć”, że wojna się zbliża milowymi krokami. Minister generał Kasprzycki, gdy był powinien pracować dniami i nocami dla wojska i Państwa, by, choć w części nadrobić swe zaniedbania ostatnich lat czterech, uważał czas za stosowny, i zajęcie (za) godne munduru generalskiego, aby za kulisami sceny teatralnej puszczać reflektory na swą kochankę i dyskutować z reżyserem i aktorami, czy tak będzie „efektowniej” wyglądać jego bogdanka, czy też inaczej. Latem 1939 roku widywano go z ulicy Krakowskie Przedmieście przesiadującego godzinami w mundurze z orderami z tą panią w oknie kawiarni Loursa i zadawano sobie pytanie, czy w tym okresie zbliżającej się wojny Minister Spraw Wojskowych nie ma za dnia ważniejszych i pilniejszych zajęć. On też jako Minister dał w lipcu 1939 roku wszystkim polskim generałom remunerację po 2.500 złotych, również różnym wyższym oficerom w M.S.Wojsk., biurze G.I.S.Z., Sztabu Głównego i w zmobilizowanych dowództwach Armii, w nieznanej mi bliżej wysokości. (…)
Minister Kasprzycki w kompletnym braku poczucia odpowiedzialności, w zupełnie niezrozumiałym dla ludzi honoru zapomnieniu: co wolno, a co nie wolno był hojnym dla innych (i prawdopodobnie dla siebie) nie z własnej kieszeni i to w chwili, gdy dziesiątki tysięcy ubogich Polaków składało swój ciężko zapracowany grosz jako dobrowolną ofiarę na dozbrojenie Armii. Trudno znaleźć w bogatym języku polskim odpowiednie słowo dla napiętnowania takiej ohydy. Wiadomo również, że balet Parnella otrzymał z kasy M.S.Wojsk. 20.000 złotych na wyjazd za granicę, że teatr, w którym występowała kochanka Pana Ministra, Kajzerówna, otrzymywał z kasy M.S.Wojsk, tyle tysięcy złotych, ile ona pobierała gaży. To już jest chyba pospolite złodziejstwo grosza publicznego, a wobec braku pieniędzy na dozbrojenie – zbrodnia na żywym ciele Narodu, która woła głośno o pomstę do nieba.
Jeden z wyższych dowódców pisze: „…Społeczeństwo wiedziało o afiszowaniu się Ministra Spraw Wojskowych z artystką i o małżeństwie tej pary bezpośrednio po samobójstwie pani ministrowej. Społeczeństwo znało w przybliżeniu kwotę długów w knajpach warszawskich generała Wieniawy-Długoszowskiego, które były płacone z funduszu dyspozycyjnego… Wiem z ust generała Cehaka, że gdy starał się jako Szef Departamentu Artylerii uzyskać od generała Kasprzyckiego 6.000 złotych na szkolenie oficerów rezerwy artylerii przeciwlotniczej, oświadczył mu Minister, że nie ma na to pieniędzy. W czasie tej rozmowy wszedł do gabinetu Ministra mecenas Paschalski i poprosił generała Kasprzyckiego o 10.000 złotych na „Strzelca”. Otrzymał tę sumę w obecności generała Cehaka bez targu…” (L.dz.2795/40)
„…Wydawano wiele pieniędzy na „Strzelca”, P.W. i W.F., zamiast oprzeć tę pracę na czynniku społecznym, cenne pieniądze przeznaczając na lotnictwo, artylerię przeciwlotniczą, broń pancerną…” (L.dz.652/40)
Poniższe uwagi na temat trwonienia pieniędzy przez wysokich dygnitarzy wojskowych, sanacyjno-legionowych, obejmują częściowo również okres sprzed maja 1935 roku.
„…Co gorsze jednak, to to, że właśnie w wojsku na najwyższych szczeblach zaczęło się trwonienie pieniędzy. Ba, gdyby je trwoniono na nadmierną ilość wystrzeliwanych naboi, to…”. Uwagi te przypominam tutaj powtórnie, gdyż dosadnie ilustrują stosunki moralne w wysokich, kołach sanacyjno-legionowych.
To samo mniej więcej pisze o tym okresie niezliczona, ilość innych oficerów. Charakter tej pracy nie pozwala na przytaczanie ich wszystkich. Sądzę atoli, że już powyższe dostarczają wystarczający materiał dla prokuratora. Pewien wyższy oficer dyplomowany, który podczas kampanii jesiennej dowodził pułkiem tak ujmuje swe oskarżenie:
„… Gen. Kasprzycki, Minister Wojny, jest odpowiedzialny za: brak uzbrojenia, brak zaopatrzenia, zgodę na wywóz w roku bieżącym około 1.000 armat przeciwlotniczych do Anglii, gdy wiadomym było, że sprzętu tego nie mamy, za opuszczenie Warszawy już dnia 6.IX. nie z Ministerstwem lecz z przyjaciółką, matką i synem w żałobie po żonie generała, która w marcu odebrała sobie życie właśnie z powodu tej przyjaciółki…” (L.dz.594/39).
Skala win Ministra Kasprzyckiego jest według mego i też ogólnego zdania, popartego niezbitymi dowodami, znacznie większa. Jeden z polskich generałów, dowódca Wielkiej Jednostki, wyraża swój pogląd, który jest chyba poglądem wszystkich zdrowo myślących Polaków: „Postępowanie takie musi być dotkliwie ukarane i podane do powszechnej wiadomości by Polska wiedziała, że zbrodnie zostały ukarane. Leży to w interesie dobra. W tym miejscu nie komentuję uwag o ilości wywiezionego sprzętu. Zagadnienie to dokładnie omówię w jednym z dalszych rozdziałów. (…).” (L.dz.442/40).
Ale sam generał Kasprzycki, nawet już po katastrofie wrześniowej swej winy nie rozumiał, albo nie chciał zrozumieć. Toteż zuchwałością tylko nazwać można fakt, że późną jesienią 1939 roku prosił pisemnie generała Władysława Sikorskiego o powołanie go do Wojska Polskiego we Francji. Na „wieczną rzeczy pamiątkę” przytaczam poniżej odpowiedź Naczelnego Wodza, gdyż w lapidarnych słowach ujmuje to wszystko, co przytłaczająca większość Polaków w kraju i na emigracji czuje w swych sercach:
M.S.Wojs. Paryż, 30 listopada 1939 r.
Gabinet Ministra
L.dz.l/tj./G.M.
Do Pana Generała Dywizji T. Kasprzyckiego
Baile Herculane
List Pana Generała z dnia 11.XI.39 wywiera na mnie wrażenie, że Pan Generał nie zdaje sobie sprawy, jaki jest stosunek Wojska i społeczeństwa do Jego osoby.
Opinia w Wojsku, na emigracji, w Kraju, widzi w Panu jednego z głównych sprawców naszej klęski. Powołać Pana do służby czynnej w nowym Wojsku Polskim nie mogę. Pan jest odpowiedzialny za nieprzygotowanie Narodu i Wojska do wojny nowoczesnej, a wiec i za poniesioną przez nas klęskę, która nie jest wolna od hańby.
Niech Pan Generał pozostaje w Baile Herculane. Ojczyzna nie chce jego usług, Jego zjawienie się wśród Wojska mogłoby wywołać odruchy, do których nie wolno mi dopuścić.
MINISTER SPRAW WOJSKOWYCH i WÓDZ NACZELNY
(-) Sikorski, gen. dyw.
Generał Kasprzycki również nie przejął się ogromem nieszczęścia Polski. Jeden z oficerów starszych, który przebywał w Rumunii w obozie dla internowanych polskich generałów w Baile Herculane, podał, że generał Kasprzycki „…rozbawiony i roześmiany bawił się w piłkę i gonił po trawniku… z panną Kajzerówną„.(kpt. art. J.S.).
Tej samej jesieni wielu oficerów polskich w kraju i za granicą, przytłoczonych niebywałą tragedią Polski, popełniło samobójstwo. Innym serca pękły z rozpaczy, umierali ze zgryzoty (akta byłego Biura Rejestracyjnego).
Marszałek Śmigły-Rydz tylko jedną przeprowadził w tym okresie zasadniczą zmianę personalną. Na Szefa Sztabu Głównego wyznaczył generała Stachiewicza, odsyłając generała Gąsiorowskiego do 7.D.P. do Częstochowy, aby „wreszcie też czymś dowodził„.
Na tle osoby generała Gąsiorowskiego postać generała Stachiewicza jaśnieje chlubnie. Z tego punktu widzenia zmiana ta była niewątpliwie dużym krokiem naprzód i zmianą korzystną i na lepsze.
Generał Wacław Stachiewicz był przede wszystkim bardzo pracowitym i innym pracować nie przeszkadzał. To było jego główna i na tak niesłychanie wysokim i odpowiedzialnym stanowisku jedyna niestety zaleta. Ale do tego właśnie stanowiska zupełnie nie dorósł. Brakło mu wyobraźni, aby przewidzieć, jak będzie przyszła wojna wyglądać, choć mógł tej wyobraźni dopomóc lekturą, bardzo bogatej na ten temat literatury wojskowej. Brakło mu zrozumienia dla broni nowoczesnej jak pancerna, lotnictwo i artyleria ciężka. Dlatego nie tylko sam ich nie forsował ale utrącał osobiście usilne projekty innych generałów (generała Piskora: o broni pancernej, generała Przedrzymirskiego memoriał z jesieni 1938 roku o natychmiastową zamianę dwudziestu pułków kawalerii na oddziały przeciwpancerne, generała Millera memoriał o katastrofalnym stanie artylerii, środkach i sposobach zaradczych, konkretny i realny projekt.
Brakło mu zrozumienia i wyczucia istotnego położenia i bezpośredniej groźby wojny do tego stopnia, że jeszcze… 1 września rano, gdy go oficer służbowy Sztabu Głównego zbudził widomością, że Niemcy bombardują Polskę i przekroczyli na całej długości naszą granicę, nie chciał tej wiadomości uwierzyć i był nią wyraźnie zaskoczony. Należał, bowiem do tych, co „nie wierzyli w wybuch wojny” zapominając czy nie wiedząc, że „… do żołnierza nie należy wiara czy niewiara w wybuch wojny, ale że jego obowiązkiem naczelnym jest być zawsze gotowym do wojny”. Gotowym na każdym szczeblu i na każdym stanowisku, to jest zawsze pracować tak, jakby wojna miała wybuchnąć jutro.
Gotowym do wojny, to znaczy nie tylko mieć wojsko zorganizowane i uzbrojone, ale również wszystkie plany, jak rozwinięcia początkowego, bitwy „granicznej”, dalszego prowadzenia wojny pod względem operacyjnym, zaopatrzenia materiałowego, przemysłowego itd., i to zawsze w kilku wariantach, odpowiadających kilku przynajmniej hipotezom.
W lipcu 1871 roku wszedł Bismarck do pokoju Moltkego i powiedział: „Ekscelencjo, wojna z Francją!” — Moltke zdjął okulary, obrócił się spokojnie w fotelu i wskazując palcem na szafę z aktami powiedział; Exzellenz, drittes Schubfach links!
Tak mógł powiedzieć Szef Sztabu Generalnego, który przez długie lata sam setki razy przemyślał i ze współpracownikami rozpatrzył wszystkie elementy i hipotezy przyszłej wojny i potem wraz z całym korpusem oficerów Sztabu Generalnego decyzje swe opracował w formie całokształtu planu wojny. Plany były gotowe, dowódcy byli gotowi, wojsko było gotowe. Dlatego Moltke mógł powiedzieć: „Trzecia szuflada na lewo„.
Ani generał Stachiewicz, ani żaden z jego poprzedników (od maja 1926 roku) takiej odpowiedzi dać nie mógł, bo planów wojny nie było, o czym jeszcze będzie mowa w rozdziale o przygotowaniach planów wojny. I to jest najistotniejsze i najgroźniejsze oskarżenie wszystkich szefów Sztabu Głównego od maja 1926 roku, a najbardziej, generała Stachiewicza.
Obowiązki swoje pojmował generał Stachiewicz bardzo ciasno, zajmując się przy tym częstokroć drobnymi sprawami, które niżsi referenci, a przede wszystkim szefowie działów mogli załatwić we własnym zakresie. Był przy tym zarozumiały, apodyktyczny, nieprzystępny na przeciwną argumentację. Zazdrosny niesłychanie o swoją władzę, odsunął G.I.S.Z. od wszelkiej pracy operacyjnej, a z Ministerstwem prowadził znany całemu wojsku spór kompetencyjny na szkodę wojska i państwa. Mając ogromny wpływ na Marszałka, mógł on się przyczynić do wielu zmian na lepsze, choćby właśnie pod względem wyznaczenia innego Ministra, współpracy z Ministerstwem, przygotowania wyższych dowódców, usunięcia zawczasu różnych miernot i szkodników itp.
Tajemnicą generała Stachiewicza pozostanie, jak sobie wyobrażał „przeprowadzenie skutecznej obrony w naszym położeniu strategicznym ( … ) 39 Wielkimi Jednostkami piechoty i to słabo uzbrojonej, ze słabą liczebnie artylerią, bez czołgów, lotnictwa i artylerii przeciwlotniczej. Jak Szef Sztabu miał tyle do roboty, że starczyłoby jej dla kilku generałów o genialności generała Prądzyńskiego czy Chrzanowskiego.
Mimo to był jeszcze „Generałem Inspekcjonującym”. Cel tej funkcji — powierzonej Szefowi Sztabu — jest już zupełnie niezrozumiały. Ktoś twierdził, że dlatego, aby jako Szef Sztabu Głównego miał też „rękę na pulsie” życia wojska. Jest to, argument zupełnie nieprzekonujący, a nawet niepoważny. Kto jak kto, ale chyba Szef Sztabu Głównego miał zawsze prawo i obowiązek inspekcjonowania wyszkolenia (a przy tej sposobności i uzbrojenia i wyposażenia) wojska, szczególnie na ćwiczeniach między garnizonowych, między dywizyjnych i wielkich ćwiczeniach jesiennych. Inspekcjonowanie zaś jednej tylko dywizji piechoty przez Szefa Sztabu Głównego nie mogło dać ani jemu dostatecznie jasnego poglądu na całość wyszkolenia Armii, ani też jego inspekcja nie mogła dać jednej Wielkiej Jednostce żadnych realnych korzyści. Generał Stachiewicz wreszcie z „tajemnicy wojskowej” zrobił taki dogmat, że w końcu nawet z generałów i wysokich oficerów dyplomowanych nikt już nic nie wiedział ani o organizacji wojska, ani o jego stanie materiałowym i zasobach, ani o zamierzeniach na przyszłość, ani wreszcie o realnych planach na wypadek wojny. Nasi oficerowie znali lepiej wojsko niemieckie i rosyjskie i ich możliwości, niż nasze własne Wojsko Polskie.
„Tajemnica” była jedną z przyczyn klęski jesiennej 1939 roku.
Tragiczne to zagadnienie omówię w osobnym rozdziale na dalszych stronach.
Oficer sztabowy i dyplomowany, który kilka lat pracował w Sztabie Głównym, a od roku 1935 w G.I.S.Z., tak opisuje stosunki w tym okresie panujące:
„Po roku 1935, a głównie od chwili mianowania na stanowisko Szefa Sztabu Głównego generała Stachiewicza, środek ciężkości wszelkich prac mob. i operacyjnych stopniowo przechodził na Sztab Główny, który powoli powracał do swej zasadniczej roli, a w G.I.S.Z. ograniczano się jedynie do prac odcinkowych, przy czym stopniowo i w tych pracach aparat G.I.S.Z był krępowany i odsuwany od pracy w ogóle, co szczególnie się zaznaczyło z chwilą mianowania płk dypl. Jaklicza na Szefa Oddziału III Sztabu Głównego. Gdy w roku 1938 płk dypl. Jaklicz został II zastępcą Szefa Sztabu Głównego, wówczas już wszelkie zagadnienia operacyjne zostały przesunięte do Sztabu Głównego, a w G.I.S.Z. zapanowało prawie bezrobocie. O jakiejkolwiek współpracy trudno było mówić, gdyż Sztab Główny otaczał się tajemnicą służbową i nie dopuszczał prawie oficerów G.I.S.Z do prac zarówno w planowaniu jak i w studiach, pozostawiając Inspektorom Armii jedynie inspekcjonowanie i prace wykonawcze planów odcinkowych. W wyniku tego oficerowie do zleceń dla „wschodu” i „zachodu” stopniowo tracili swój dominujący charakter, a nawet doszło do tego, że płk dypl. Glabisz i ja meldowaliśmy parokrotnie swe prośby o przeniesienie do pułków, motywując je brakiem jakiejkolwiek pracy. Prośby nasze zostały przyjęte z tym, że mamy „sobie odpocząć”, bo wkrótce otrzymamy pracę. Rozumiejąc słuszność rozłożenia prac na cały Sztab Główny, oczekiwaliśmy, że zostanie nam powierzona inna rola, np. rozgrywanie strony przeciwnej celem ułatwienia Panu Marszałkowi oceny pracy Sztabu Głównego (stąd powstały moje studia koncentracji sowieckiej). Do chwili wybuchu wojny jednak żadnej pracy nie otrzymaliśmy. (…) W roku 1935, gdy Sztab Główny stopniowo powrócił do swojej pracy, a Ministerstwo zostało personalnie odłączone, G.I.S.Z stał się jakby zbędnym organem wiszącym w powietrzu, bo nie był przystosowany ani do kierownictwa ani do kontroli nad Sztabem Głównym i M.S.Wojsk., które pracowały samodzielnie, bez kontroli i nawet często bez koordynacji. W tych warunkach agendy Sztabu Głównego, a więc przygotowanie wojny i jej ram, nie były ani przez nikogo kontrolowane, czy sprawdzane, ani też nie były uzgadniane z agendami M.S.Wojsk., to jest budżetem, wyszkoleniem i organizacją pokojową wojska i państwa. W nowoczesnych warunkach przygotowania i prowadzenia wojny, osoba jednego człowieka nie jest w stanie skontrolować i skoordynować wszystkich planów i prac Sztabu Głównego i M.S.Wojsk., a właśnie do pomocy i pracy w tym kierunku aparat G.I.S.Z. nie był ani dostosowany, ani przygotowany, ani nawet powoływany…” (L.dz.1533/40).
Inny wyższy oficer dyplomowany pisze następująco: „…Jednocześnie w obsadzie personalnej na kierowniczych stanowiskach organizacyjnych nic na lepsze nie poszło. Może z wyjątkiem Sztabu Głównego, w którym gen. Gąsiorowskiego zastąpił daleko lepszy umysł i pracowitość — gen. Stachiewicz, który jednak, jak mówili koledzy ze Sztabu, już w czasie akcji zaolziańskiej wykazał, że ma „nerwy”. Osobiście mam gen. Stachiewiczowi do zarzucenia „tajemnicę wojskową”, która dopiero w ostatnich tygodniach przed wojną dostarczyła materiałów o wojsku niemieckim, a która jednocześnie tak wszystko, co nasze konspirowała przed własnymi żołnierzami, że w czasie wojny i oficerowie nawet nie umieli odróżnić własnego samolotu od niemieckiego, co doprowadziło do tragicznych zestrzeliwań własnych nielicznych lotników…” (L.dz.652/40).
W końcu głos pułkownika dyplomowanego, który podczas kampanii był dowódcą pułku: „…Gen. Stachiewicz, Szef Sztabu, jego zastępcy, i szefowie oddziałów w swym zakresie, ponoszą odpowiedzialność za:
– brak planu wojny i operacji, czego wyrazem jest to, że dywizje, niby perły na szyi kobiety, zostały rozproszkowane na granicach Polski, naturalna zaś linia obrony, Biebrza, Narew, Wisła do Wyszogrodu, Bzura, Pilica i Karpaty nie została przeprowadzona nawet fragmentarycznie;
– zarządzenie mobilizacji ogólnej, mimo, że wiadomym było, że dla wszystkich obowiązanych do stawiennictwa nie ma ani uzbrojenia, ani umundurowania, ani pomieszczenia, co powiększyło tylko chaos;
– zlekceważenie otrzymanych wiadomości o ogólnej mobilizacji w Prusach Wschodnich (dnia 9.VII widziałem w O. II afisz niemiecki, powołujący poborowych do 50 – go roku życia w terminach od 9.VII do 16.VIII) i koncentracji w lipcu nad granicą wschodnią i Słowacji większości niemieckiej armii;
– nie zarządzenie w wykorzystaniu tych wiadomości powołania we wcześniejszym terminie tej ilości rezerwistów, na jaką była broń i nieprzeprowadzenie transportów operacyjnych w tym czasie;
– zupełne odsłonięcie granicy wschodniej;
– zupełne niefunkcjonowanie służb zaopatrzenia, zdrowia i transportów;
– fałszywą polską doktrynę w Armii, nieliczącą się z postępem techniki;
– brak kierowania operacjami;
– opuszczenie posterunku, gdy Armia się jeszcze biła.(L.dz.594/39).
Marszałek Rydz-Śmigły zgodził się na nominację i w dalszym ciągu godził się z działalnością Ministra generała Kasprzyckiego. Sam też powołał generała Wacława Stachiewicza na stanowisko Szefa Sztabu Głównego. Obie nominacje, jak to wykazałem powyżej, nie były szczęśliwe. Obie były szkodliwe dla Polski, choć indywidualna wina obu generałów jest zupełnie odmienna. Innych zasadniczych zmian na stanowiskach Inspektorów i innych kierowniczych Marszałek Śmigły-Rydz nie przeprowadził. Pozostałych więc generałów scharakteryzuję przy omawianiu ich na stanowiskach dowódców w przededniu wojny i ich działalności na tych stanowiskach podczas kampanii.
Tutaj jeno, dla uwypuklenia, tego, jak wojsko i społeczeństwo oceniało naszych przyszłych na wojnie dowódców — kilka wyciągów ze sprawozdań. Pewien generał pisze: „… w połowie sierpnia był u mnie w Grudziądzu gen. bryg. Krzisch i zobrazował mi stan personalny wyższych dowódców, jak i stan materialny (techniczny) Armii, w jak najczarniejszych barwach. Mówił, że większość bardzo wysoko postawionych generałów to ignoranci wojskowi. Wiedziałem, że wielu postawionych generałów nie dorosło do swego stanowiska, ale uważałem wówczas, że Krzisch przesadza, że zrobił się nie tylko pesymistą, lecz już defetystą. A jednak miał rację…” (L.dz.407/39).
Pewien zaś pułkownik: „… na pytanie kolegów, jak ocenia nasze wojsko — zwykle odpowiadał: wojna przyszła wykaże wartość wojska, a przede wszystkim będzie to egzamin dla naszego dowództwa, o poziomie, którego odzywałem się bardzo pesymistycznie. Znałem doskonale wewnętrzne stosunki w korpusie oficerskim. (…) Ponadto stykałem się z kolegami poza służbą i były mi znane zdumiewające, pokojowe wyczyny poszczególnych dowódców w czasie manewrów, świadczące o ich poziomie intelektualnym i moralnym.”(L.dz.484/39).
Anonimowy autor uwag „U źródeł polskiej niemocy wojskowej” pisze: „(…) Najbardziej charakterystyczną cechą górnej warstwy były wielkie przeskoki w karierze wojskowej. Nasi generałowie przeszli po wojnie polsko-rosyjskiej przez tzw. weryfikację, która wynagrodziła ich hojnie wysokimi szarżami. Jako jeden z bardziej drastycznych, ale nieodosobnionych wypadków, można by przytoczyć nazwisko dość znanego generała, który będąc jeszcze na jesieni 1920 roku porucznikiem, został pułkownikiem już w 1924 roku. Taka błyskawiczna i nigdzie niespotykana kariera miała tę niedogodność, że oficer, przeskakując kilka szczebli, stawał się z otrzymaniem stopnia zwykłym dyletantem. Oczywiście można to było nadrobić dalszym szkoleniem samego siebie, co jednak wymaga pracowitości, której notorycznie brakowało naszym generałom. W czasie pokoju i przy naszej organizacji wojska, ambicje ich zaspokajały zwykle generalskie dystynkcje. W wyniku góra wojska znała się dość dobrze i — co było bardzo charakterystyczne — interesowała się szczególnie i z zamiłowaniem taktyką drużyny, plutonu, kompanii. Na tych, bowiem szczeblach zażyło wielu naszych generałów przygód wojennych. Natomiast znali się znacznie gorzej na taktyce broni połączonych, a na wyższych szczeblach dowodzenia zawodzili. Zastraszające braki ujawniły się pod tym względem prawie na wszystkich manewrach i grach wojennych. Szczególnie wyraźnie wystąpiły braki w operacyjnym wyszkoleniu wyższych dowódców. Generalny Inspektor i Szef Sztabu Głównego zdawali sobie sprawę z tej wielkiej bolączki wojska, tylko nie wiadomo, w jakiej mierze. W każdym razie Generalnemu Inspektorowi albo nie starczyło energii, albo nie doceniał w całej rozciągłości tego zagadnienia, albo też wreszcie, co jest prawdopodobne, nie miał dość czasu, aby radykalnie przepiąć narastający z roku na rok wrzód. Ale dobro wojska i dobro państwa wymagało mocnej decyzji, odrzucenia względów koleżeństwa, wspólnej służby legionowej itp. O zbyt wielkie rzeczy chodziło. Należało usunąć generałów, których impotencja operacyjna była znana i nieuleczalna, trzeba było natychmiast wznowić centrum wyższych studiów wojskowych nieczynne już od 1933 roku i podwindować jego program na szczebel operacyjny, natomiast zaniechać uprawiania na nim — jak to było praktykowane — taktyki na szczeblu piechoty dywizyjnej, trzeba było wreszcie radykalnie zmienić tematy wielkich gier wojennych, na których zbyt wiele czasu poświęcano rozgrywaniu takich drobiazgów jak np. działanie oddziału wydzielonego wysuniętej kawalerii dywizyjnej, nocnego wypadu itp. Obok słabego wyszkolenia operacyjnego, górę naszego wojska charakteryzowało lekceważenie warunków czasu i przestrzeni. Odbijało się to bezpośrednio na sztabach, którym zadawano do wykonania prace w fantastycznie krótkich terminach. W skutkach doprowadzało to do marnej i denerwującej pracy „po łebkach”, która po krótkim czasie okazywała się błędna w wykonaniu, a często nawet w założeniu. Wówczas płody pośpiesznej, nocnej, wieczorowej, świątecznej pracy wielu oficerów składano ad acta albo też zaczynano wszystko od początku. Ten dziwny pośpiech, stałe zdenerwowanie, przerzucanie się od jednego pomysłu do całkiem innego i powierzchowność wykonania były najbardziej charakterystyczną cechą naszych generałów. Niepokój ten udzielał się i sztabom i jak zwykle spadał całym ciężarem dopiero na karki oddziałów, bądź w formie ustawicznych zmian w rozkazach, przepisach, regulaminach, bądź też na ćwiczeniach w terenie w formie nieprawdopodobnie długich i szybkich marszów, błyskawicznych natarć, natychmiastowej gotowości artylerii itp. Wszystko uspokajało się dopiero wówczas, gdy powstał ogólny chaos, w którym już nikt nie mógł się zorientować. Ta nerwowa działalność naszych generałów nie była i nie mogła być niczym hamowana. W naszym wojsku tylko dowódca miał przywilej decydowania i rozkazywania. Sztab był tylko wykonawcą woli dowódcy. Założeniem takiej zasady jest, że dowódcy znajdują się na odpowiednim poziomie charakteru i wyszkolenia. Ta sama zasada jest jednak zabójcza wszędzie tam, gdzie dowódca jest niedołęgą. Toteż np. w niektórych armiach w okresie wojny światowej szefowie sztabów byli współodpowiedzialni za przeprowadzenie operacji, ponieważ dowódcami byli dość często ludzie wyniesieni na te stanowiska bardziej z powodu swego wysokiego pochodzenia, niż prawdziwych zalet dowódczych. Ponadto dowódca pobierał decyzję po wysłuchaniu ogólnej oceny położenia, przedstawionej przez szefa sztabu, czy też szefów oddziałów sztabów. W ten sposób utrudniano powzięcie pospiesznej, przypadkowej i nerwowej decyzji dowódcy.
Wprowadzono czynnik rozumowy, który powinien reprezentować sztab, do czynnika woli, który jest głównym atrybutem dowódcy. Ta sprawa była u nas wprawdzie w teorii przyjęta, jednak w praktyce rzadko przestrzegana. Nawet w Wyższej Szkole Wojennej nie stanowiła niezłomnej zasady, lecz była stosowana tylko od święta. Można by z tego wyciągnąć łatwo pośpieszny wniosek, że w takim razie musieliśmy mieć dowódców zdolnych do samodzielnych błyskawicznych i wspaniałych decyzji. Nic podobnego. Na ogół mieliśmy pod tym względem dwa typy generałów. Jedni — i tych była przygniatająca większość — nie byli wcale zdolni do pobrania jakiejś możliwej decyzji przynajmniej w położeniach bardziej trudnych. Generał takiego typu przyciśnięty jednak do muru musiał się wreszcie decydować. Wówczas mógłby sztab dojść do głosu, ale brak metody pracy doprowadzał zazwyczaj do tego, że dowódca wolał zaufać jakiejś bardziej impulsywnej jednostce i ona stawała się pokątnym, a więc nieodpowiedzialnym radcą generała. Innym znowu typem był dowódca, który strzelał decyzjami jak z karabinu maszynowego. Było to jeszcze gorsze w skutkach, takie decyzje były bowiem odruchami, które przystoją drużynowemu, dowódcy plutonu, rzadziej dowódcy kompanii, a już nigdy na wyższych szczeblach.
Decyzja dowódcy armii wypływa z szeregu najróżniejszych czynników, które trzeba przede wszystkim uchwycić, a później zanalizować. Dowódca armii odpowiadający na otrzymany meldunek natychmiastowym odruchowym rozkazem powinien dobrowolnie odmłodzić się skuteczną metodą leczniczą i powrócić na stanowisko, które zajmował u progu swej kariery wojskowej. Ogólnie, góra naszego wojska – byli to nerwowi improwizatorzy, pozbawieni solidnych podstaw wyszkolenia”.
Mógłbym takich głosów przytaczać bez liku. Ale te chyba wystarczają. Toteż nie dziw, że człowiek cywilny, z dala stojący od wojska i niewtajemniczony w „tajemnice” operacyjne i inne wojskowe, oceniał naszych generałów, jak poniżej: „Nasuwają się słowa nestora polskiej publicystyki, Władysława Studnickiego, w rozmowie ze mną w czasie wyborów do senatu na jesieni 1938 roku, (…) durne nasze generały myślą wojnę wygrać”.
„Jak proroczo spełniły się te słowa wielkiego Polaka, który według opinii reżimu ówczesnego, nie był godzien w Polsce Niepodległej krzesła senatora…” (L.dz.484/39).
Realnych danych do stwierdzenia, jakiego nam wojska potrzeba i jakich planów wojny potrzeba, (w najszerszym tego słowa znaczeniu) aby się skutecznie obronić przed Niemcami, mogła dostarczyć wielka gra wojenna, rozegrana osobiście przez Generalnego Inspektora z Inspektorami Armii, Szefem Sztabu Głównego, Komendantem W.S.Woj. i co najwybitniejszymi generałami spośród dowódców korpusów, Wielkich Jednostek i kawalerii oraz przy współudziale, co najwybitniejszych oficerów dyplomowanych. Założenie do tej gry — opracowane przez Oddział III Sztabu Głównego — opierałoby się na wiadomościach Oddziału II odnośnie Niemców i na rzeczywistych możliwościach mobilizacyjnych wojska polskiego w roku 1935. Tylko taka gra wojenna mogła dać nieoceniony wprost materiał dla stwierdzenia słuszności zasadniczej koncepcji strategicznej, powziętej przez Generalnego Inspektora i dla wprowadzenia ewentualnych zmian i poprawek.
Jeżeli hr. Schlieffen obliczył, że musi mieć taką a nie inną ilość Wielkich Jednostek w korpusach i armiach na prawym skrzydle, aby móc w odpowiednim czasie sforsować (überrennen) Belgię i zepchnąć armię francuską na Marnę i dalej na południe, to nie tylko sam to wykombinował w długiej pracy myślowej i na mapach, ale przede wszystkim sprawdzał całość koncepcji jak i różne fragmenty planu na niezliczonych grach wojennych, które sam prowadził, a rozgrywał z przyszłymi dowódcami armii, korpusów i Wielkich Jednostek, i oficerami Sztabu Generalnego.
Równocześnie ze stwierdzeniem słuszności zasadniczej koncepcji i ewentualnym wprowadzeniem do niej zmian, taka gra wojenna dostarczyłaby dopiero odpowiedzi: ile armii, korpusów, dywizji i broni poza dywizyjnych Polska potrzebuje w chwili wojny, aby móc przeprowadzić skuteczną obronę, więc też: jakie wojsko Polska musi mieć w czasie pokoju, aby zdołało potrzebną armię wystawić.
Nie jest to tematem tej pracy, więc nie rozprowadzam tej myśli dalej. Ale każdy fachowiec wie, że dopiero taka gra wojenna dostarczyłaby dane zasadnicze do opracowania planów wojny (początkowego rozwinięcia, pierwszej bitwy tak zwanej „granicznej”, dalszego prowadzenia wojny według kilku wariantów zależnie od różnych hipotez). Dała by odpowiedź o ilości potrzebnych Wielkich Jednostek, rodzaju Wielkich Jednostek, jakości i ilości uzbrojenia, organizacji sztabów, służb, przygotowania i rozmieszczenia zasobów oraz potrzeb transportowych i ilości i jakości wojsk pancernych, ciężkiej i najcięższej artylerii i lotnictwa.
Dotyczy to oczywiście również wojny z Rosją, Litwą itd.
Z planów wojny mogły dopiero wynikać: plan koncentracji, plan rozwinięcia, plan mobilizacyjny, plan transportów, plan fortyfikacji itd., nie zapominając o dalszych pochodnych: jak plan budownictwa (na przykład dworce, szkoły), plan rozbudowy przemysłu, plan rozmieszczenia zasobów itd., itd. — i G.I.S.Z. i Sztab Główny i M.S.Wojsk, i korpusy miałyby rzetelnej roboty, realnej pracy na lat kilka. W miarę rozwoju nowych broni nowe gry wojenne dostarczałyby nowych danych do wprowadzenia zmian w opracowanych już planach.
Ale tej gry wojennej Marszałek Rydz-śmigły nigdy nie przeprowadził. Toteż „… G.I.S.Z. nic nie miał do roboty, a Oddział III Sztabu Głównego zajmował się fragmentami wojny na wschodzie, a M.S.Wojsk, pracowało z dnia na dzień, bez myśli przewodniej i planu, jakby Polska leżała na odludnej wyspie…”.
Przygotowaniu kampanii jesiennej poświęcam osobny rozdział na dalszych stronach. Ale już tutaj stwierdzam, że w ogóle plan wojny z Niemcami nie był nigdy opracowany, a „plan op.”, jak go nazywa pułkownik Jaklicz, zaczął Sztab Główny opracowywać w marcu 1939 roku. Taka gra wojenna pozwoliłaby poza tym nie tylko przyszłym dowódcom Armii, Korpusów i Wielkich Jednostek oraz oficerom dyplomowanym poznać, „o co chodzi, i gdzie, co, i jak, i w jakim czasie ma być”, ale dałaby również możność, Generalnemu Inspektorowi poznać zdolność, wartość i przydatność przyszłych dowódców i oficerów dyplomowanych, a niedających się usunąć. Ta gra i następne przyczyniłyby się dodatkowo do poznania się wzajemnego i zgrania sztabów, którego brak tak fatalnie zaciążył na przebiegu kampanii jesiennej. Niestety takiej gry wojennej Marszałek Rydz-Śmigły nigdy nie przeprowadził. Toteż nic nie było przemyślane, nic nie przygotowane, wszystko było w czasie pokoju blagą i bluffem, praca G.I.S.Z. i Sztabu Głównego nieuczciwą, przygotowanie do wojny od marca 1939 roku nieudolną improwizacją.
Wynik: niesłychana i hańbiąca klęska, Polska przegrała wojnę, zanim ta wojna w ogóle wybuchła.
Niemcy to dobrze wiedzieli. Gdyby Polska była przygotowana do wojny, prawdopodobnie wojny by Niemcy nie rozpoczęli. Gdyby ją rozpoczęli, wynik mógł być jednak zupełnie inny: długotrwałe walki, skrwawienie się nieprzyjaciela, operacyjnie pięknie rozegrana, ewentualne pertraktacje lub uderzenie sprzymierzonych. Że tak nie było, jest winien Marszałek Rydz-Śmigły. Scheda, jaką objął po Marszałku Józefie Piłsudskim, może być tylko okolicznością łagodzącą, nigdy uniewinnieniem.
Może od maja 1939 roku do września 1939 roku nie było można uzbroić Wojska Polskiego tak, jakby to było możliwe gdyby już od maja 1926 roku do wybuchu wojny przezbrajano wojsko stale w nowoczesną broń, „jakby wojna mogła jutro wybuchnąć„. Nie ulega kwestii, (o czym jeszcze będzie mowa później), że nawet w okresie 1935-1939 bynajmniej nie zrobiono wszystkiego, co było możliwe, aby wojsko polskie lepiej uzbroić. I pod tym względem zaniedbania były skandaliczne, a spowodowane były nie tyle brakiem pieniędzy, co raczej niesłychaną lekkomyślnością, beztroską i brakiem poczucia obowiązku, czy też niepojętym brakiem zrozumienia Generalnego Inspektora, Ministra i — częściowo — Szefa Sztabu Głównego.
Jeżeli atoli w brakach uzbrojenia argument pieniężny jest częściowo przynajmniej słuszny i musi być brany pod uwagę, dla obiektywnie sprawiedliwej oceny, o tyle brak planów wojny, brak przygotowania dowódców, brak reorganizacji Naczelnych Władz Wojskowych, brak przygotowania sztabów do pracy wojennej i brak eliminacji miernot, szkodników i kompletne nieróbstwo w tej dziedzinie tak Generalnego Inspektora jak i Szefa Sztabu Głównego są już nie skandalem, ale zbrodnią wobec Polski.
Te prace — patrząc w skali państwowej — nic nie kosztowały pieniędzy. Wymagały jeno troszkę poczucia obowiązku i osobistej pracy.
Z powyższego jeden tylko może być wniosek: przez karygodną lekkomyślność, przez brak poczucia odpowiedzialności, którą zbyt lekko traktował Marszałek Rydz-Śmigły nie spełnił on swego jedynego prawdziwego obowiązku, jaki wziął dobrowolnie na siebie w maju 1935 roku – nie przygotował Wojska Polskiego i Państwa do wojny.
Oto uwagi oficerów: „…Marszalek Śmigły-Rydz ponosi odpowiedzialność za: złą organizację naczelnego dowództwa, nieprzygotowanie wojny polegające na braku planu wojny i braku uzbrojenia, nie dowodzenie armią i opuszczenie jej, tak, że Hitler w swej mowie gdańskiej mógł powiedzieć: Naczelny Wódz Polaków zostawił kobiety i dzieci, by Warszawy broniły, a sam skrył się do Rumunii. Jest przepis w Marynarce, że gdy okręt tonie, kapitan nie może opuścić okrętu , jak długo, choć jeden mąż załogi lub pasażer jest na statku. To samo obowiązuje i każdego dowódcę. Gdy oddział cofa się w niebezpieczeństwie, dowódca cofa się ostatni.
Pomijając już całe zaniedbanie w przygotowaniu wojny, pomijając nie dowodzenie, bo to trzeba umieć, ale gdy miało się tak bezgraniczny kredyt u narodu, należało ratować to, co jest dla każdego człowieka możliwe – honor. Stanąć przy tych resztkach armii, może obecność tego bożyszcza byłaby bodźcem jakiejś Somosierry. Stanąć i przejść z ostatnim żołnierzem granicę, bijąc się… To by jeszcze dało tę pociechę narodowi, że pomylił się w zdolnościach, nie zawiódł się jednak na człowieku.” (L.dz.594/39).
Mimo wszystko, w tym okresie (maj 1935 — marzec 1939) praca ruszyła na wielu odcinkach wojskowych, między innymi w dziedzinie planu mobilizacji, w organizacji nowych jednostek oraz wyposażenia wojska w broń przeciwpancerną, działka i działa przeciwlotnicze oraz nowe typy samolotów. Po prostu przestał działać czynnik, który „nie pozwalał pracować„. Nie chcąc bynajmniej ujmować zasługi w tej dziedzinie ani Marszałkowi Rydzowi – Śmigłemu, ani generałowi Stachiewiczowi, ani wreszcie ich najbliższym współpracownikom, twierdzę jednak, że nie może to znów być specjalnym tytułem do chwały dla wyżej wymienionych naczelnych władz wojskowych, gdyż praca w tej dziedzinie była nie tylko ich zwykłym obowiązkiem, ale poza tym była wykonywana niesłychanie powolnie i w stopniu zupełnie niedostatecznym w stosunku do poprzednich zaniedbań, gwałtownych potrzeb i powagi chwili, więc krótkości czasu.
Dzisiaj dla usprawiedliwienia win sanacji pewne koła szafują szeroko argumentem, że takie mocarstwa, potęgi finansowe i przemysłowe, jak Anglia i Francja, też nie były uzbrojone i też nie były gotowe do wojny. Nie wchodząc tutaj w analizę słuszności czy niesłuszności takiego twierdzenia o nie uzbrojeniu Anglii i Francji, jako zagadnienia do niniejszego tematu nienależącego, stwierdzam jedynie, że to jest argument użyty obłudnie i świadomie fałszywie dla wybielania reżimu sanacyjnego.
Nasze władze miały jedno zadanie i jeden obowiązek: bronić naszej z takim trudem odzyskanej niepodległości. Chodzi, więc o odpowiedź na pytanie: czy nasze władze spełniły swój obowiązek wobec naszego Narodu i naszego Państwa. Nadzieje, które w wojsku wzbudziły zupełnie już wyraźnie w 1936 roku widoczne wyniki pracy zbrojeniowej, zaczęły szybko opadać wobec żółwiego tempa tej pracy jak i pracy organizacyjnej, wobec zupełnie wyraźnej bezplanowości wszystkich nieomal posunięć materiałowych i personalnych oraz wobec chronicznego braku decyzji i braku zmian na lepsze w najżywotniejszych zagadnieniach wojska.
W bezustannych na ten temat rozmowach oficerów zawodowych wszystkich stopni, tak w sztabach jak i w pułkach, głośno już podkreślano groźny i z dniem każdym groźniejszy wzrost potęgi militarnej trzeciej Rzeszy, a naszych okropnych braków we wszystkich dziedzinach w wojsku. Ten sam korpus oficerów zawodowych, na który dzisiaj bezkarnie na terenie emigracyjnym rzucają kalumnie publicyści tacy, jak Pruszyński, Zbyszewski i inni, a patronuje im i gościny udziela w subsydiowanym przez Rząd Polski piśmie pan Zygmunt Nowakowski, do reszty podrywając autorytet władzy i dyscyplinę resztek Wojska Polskiego za granicą, ten sam korpus oficerów zawodowych widział, co się dzieje w Państwie i w Wojsku i był bezsilny, nic nie mógł zmienić, i to było i jest tragedią.
Czemu p. Pruszyński wtenczas nie pisał i nie krzyczał, jeżeli wszystko widział? W obawie przed Berezą należy chyba szukać przyczyny! Na grach aplikacyjnych rozgrywano w tym okresie z początku trzydzieści sześć działek przeciwpancernych jako wyposażenie polskiej dywizji piechoty, później trzydzieści trzy ( po dziewięć na pułk piechoty i sześć jako oddział w dyspozycji dowódcy dywizji), a każdy z uczestników gry wiedział, że żadna z dywizji tego oddziału nie ma. Tak też dywizje wyruszyły na wojnę. Brak tego odwodu przeciwpancernego w ręku dowódcy dywizji zaciążył fatalnie na przebiegu działań podczas kampanii jesiennej.
W 1938 roku major dyplomowany artylerii Jan Milewski ogłosił w Przeglądzie Artyleryjskim cykl artykułów pod tytułem „Bezbronność artylerii w walce z czołgami”, w którym, na podstawie żmudnych obliczeń szybkości bojowej czołgów, szybkostrzelności naszych dział różnego kalibru, szybkości lotu pocisku, prawdopodobieństwa trafienia i innych jeszcze danych ( jak na przykład regulaminy niemieckie), oraz powołując się na bogatą w tej dziedzinie literaturę zagraniczną, zwłaszcza niemiecką, udowodnił, że artyleria polska zostanie nieomal bezkarnie zniszczona przez czołgi niemieckie. Wysunął postulat, że każda bateria artylerii polskiej, a zwłaszcza baterie haubic i baterie ciężkie, winny otrzymać dla własnej samoobrony organicznie przynajmniej po dwa działka przeciwpancerne. W przeciwnym razie artyleria polska nie tylko nie będzie mogła spełnić swego zasadniczego i regulaminowego zadania „torowania w walce drogi własnej piechocie i zwalczania nieprzyjaciela”, ale sama zostanie — nieomal bezużytecznie — zniszczona. Autor przytoczył też regulamin niemieckiego oddziału przeciwpancernego dywizji, którego jednym z zasadniczych zadań było „osłonić własną artylerię przed bronią pancerną nieprzyjaciela”.
Cykl tych artykułów nie odniósł — w naszej byłej rzeczywistości – muszę niestety powiedzieć „oczywiście” — żadnego skutku. Za to jeden z młodych kapitanów dyplomowanych artylerii, który na on czas wojnę znał tylko z opowiadania, odpowiedział na łamach tegoż Przeglądu Artyleryjskiego artykułem, który zaczynał się od słów: „Major dyplomowany artylerii Jan Milewski szerzy defetyzm, a kończył się twierdzeniem: „Niemców pobijemy, gdyż… górujemy nad nimi duchem i… wyszkoleniem„. Sapienti sat!
Przytoczyłem powyższy epizod tylko, dlatego, aby scharakteryzować i w tej dziedzinie stosunki przedwojenne w wojsku polskim. Nie był to, bowiem odosobniony wypadek. Taki sam los spotkał artykuły wielu innych oficerów, nieraz wybitnych fachowców w danej dziedzinie, jak podpułkowników Mossora i Koperskiego o broni pancernej, podpułkownika Ciałowicza i pułkownika Arciszewskiego o artylerii itp.
Armata polowa 02/26, czyli dawna połówka rosyjska, 3 calowa, przerurowana na amunicję 75 mm, w którą była uzbrojona artyleria pułkowa piechoty i artyleria konna, była już działem przestarzałym i mocno zużytym, poza tym brakło tych armat na uzupełnienie artylerii konnej. Toteż — o ile się nie mylę — w roku 1937 zapadła decyzja wycofać armaty polowe 02/26 z piechoty i dać każdemu pułkowi piechoty jedną baterię czterodziałową armat polowych francuskich 75 mm, wzór 1897. Działa te miano uzyskać przez „haubizację” drugich dyonów w pułkach artylerii lekkiej. Lecz starych haubic 14/19 już brakło, a nowych polskiej konstrukcji, których model fabryczny był gotowy, tak samo zresztą jak model fabryczny nowej polskiej armaty polowej, fabryki starachowickie nie wyrabiały, gdyż Ministerstwo nie dało zamówień, mimo, że wszystkie Ksusy i inne komisje dawno już je uznały za bardzo dobre i przyjęły dla wojska polskiego. Skutek był ten, że w kilku zaledwie pułkach artylerii lekkiej zamieniono w II dywizjonie armaty na haubice, a piechota armat francuskich 75 mm nie otrzymała. Nie mieliśmy też żadnych luf zapasowych do dział francuskich.
Wystarczyło przestudiować dzieło naczelnego dowódcy artylerii francuskiej podczas pierwszej wojny światowej, gen. Herra, lub takiej samej osobistości i z tej samej wojny, ale z wojska niemieckiego, pułkownika Bruchmüllera, aby zrozumieć wagę tego zagadnienia.
Amunicji artyleryjskiej mieliśmy „na jedną do dwóch wielkich bitew” lub „na cztery do sześciu tygodni” (w cudzysłowie zwroty, użyte w memoriale generała Millera o stanie artylerii do Generalnego Inspektora na przełomie 1938/39, w końcu, którego było takie oto stwierdzenie stanu faktycznego:
„Pod względem nowoczesności sprzętu artyleria polska jest wśród armii europejskich na ostatnim miejscu, za Jugosławią i Rumunią. Jedyna fabryka toluolu była na Górnym Śląsku. Drugą budowano pod Łodzią. Miała ona rozpocząć produkcję, i to na skalę niewspółmiernie małą w stosunku do potrzeb artylerii polskiej dopiero w 1940 roku. O motoryzacji artylerii polskiej nie ma w ogóle co mówić. 1 pułk artylerii motorowej w Stryju miał stary, rozklekotany zupełnie sprzęt francuski Citroena z wojny 1914-1918. Bezskutecznie nowo mianowany dowódca pułku, podpułkownik dyplomowany artylerii Tadeusz Popławski, błagał osobiście i w meldunkach pisemnych (na przełomie 1938/1939)o nowy sprzęt motorowy. Dowództwo Broni Pancernej dwa lata prowadziło doświadczenia nad ogumieniem kół dział, przeznaczonych do trakcji motorowej, wydało na ten cel przeszło 300.000 złotych, aby końcu dojść do wniosku, że zagadnienie to już od kilku lat doskonale rozwiązały artylerie francuska i niemiecka”.
Spóźniony ten wniosek nie miał już praktycznego znaczenia choćby z braku czasu na zmotoryzowanie artylerii, przynajmniej ciężkiej. Ze sprawozdań z kampanii jesiennej wynika, że artyleria polska z powodu bomb lotniczych, ognia artylerii i ognia czołgów traciła masowo konie i nie była częstokroć w stanie doprowadzić sprzętu na pole bitwy, co decydowało o jej wyniku. Nie można było sprzętu z tegoż pola bitwy wyciągnąć, co znów powodowało brak artylerii w następnych bitwach. Manewr sprzętem artyleryjskim, tak ważny dla artylerii liczebnie słabszej, w tych warunkach nie był w ogóle możliwy.
Zasadniczym błędem było to, że studiami nad motoryzacją artylerii zajmowało się Dowództwo Broni Pancernej i na ten cel miało pewną sumę w budżecie. W tych warunkach zagadnienie motoryzacji artylerii nie mogło oczywiście ruszyć z miejsca, choćby z braku zainteresowania artylerią ze strony broni pancernej. To tylko jedna z ilustracji kultu niefachowości, również w wojsku polskim. Drugą może być fakt, że zakupem sprzętu optyczno-mierniczego, pomiarowego i aparatów centralnych dla artylerii zajmowało się Dowództwo Wojsk Łączności.
Przestaję na kilku powyższych jaskrawych przykładach, gdyż tak zagadnienia artylerii jak i pozostałych broni będą przedmiotem osobnego, obszernego opracowania. Tu wystarczy stwierdzić: gdyby nawet wszystkie inne czynniki nie zawiodły i wojna nie była się w Polsce zakończyła w przeciągu czterech tygodni, to w każdym razie prowadzenie wojny obronnej skutecznie przez dłużej niż sześć-osiem tygodni było niemożliwe z powodu braku sprzętu artyleryjskiego, luf zapasowych, zapalników i amunicji oraz niemożności zaopatrzenia się w tej dziedzinie w kraju. Czy dowóz zza granicy w wypadku przedłużającej się kampanii w Polsce był w stanie zaspokoić nasze niesłychane braki w dostatecznej mierze, jest zagadnieniem odrębnym.
Polskie Zakłady Inżynierii w latach 1938/39 fabrykowały trochę motocykli, odnawiały stary sprzęt pancerno-motorowy. Zamówień na czołgi nie miały. Polscy inżynierowie konstruktorzy w tejże fabryce twierdzili, że każdy ich projekt „choćby najidealniej odpatrzony z modeli angielskich, amerykańskich czy niemieckich”, odrzucało Dowództwo Broni Pancernej M.S. Wojsk.
Inżynierowie ci posunęli się nawet (w marcu 1939 roku) do twierdzenia, że „ktoś w Ministerstwie, w Dowództwie Broni Pancernej, sabotażuje zamówienia, to jest wyrób czołgów, i działa świadomie na szkodę wojska polskiego” oraz że „w samym P.Z.Inż. na wybitnym stanowisku w najtajniejszej komórce jest zatrudniony jakiś inżynier, narodowości rosyjskiej, który wszystkim wydaje się podejrzanym”.
Panowie ci zawiadamiali o stanie faktycznym i o swoich spostrzeżeniach per procura zastępcę Szefa Oddziału II, pułkownika dyplomowanego piechoty Józefa Englichta, lecz ten ich krok nie odniósł żadnego skutku.
Generał Piskor, który broń pancerną inspekcjonował, doceniał jej ważność i ją forsował. Ale projekty jego utrącał generał Stachiewicz, „którego zdanie na posiedzeniach Ksus przeważało”.
Generał Dąb-Biernacki oświadczył na rozprawie sądowej w Szkocji, „(…), że był przeciwnikiem lotnictwa i broni pancernej”.
Notatka z 17.VI. 1941 r. akta rozprawy. Pewien generał, dowódca Wielkiej Jednostki, wyraża swą opinię następująco: „Nie wiadomo, dlaczego u nas idea rozwoju broni pancernej nie została energicznie podjęta, podobno jak wszystko z powodu braku pieniędzy (nasuwa się przy tym nieodparte pytanie — czy mieliśmy tyle pieniędzy, by zapłacić za to, co się stało, gdy całą Polskę zniszczono, nie licząc zupełnie zmarnowania tak wspaniałego kapitału zaufania, jaki reprezentował cały naród polski), — utarł się przy tym pogląd, że pocisk zwycięża pancerz — trzeba, więc iść w kierunku broni przeciwpancernej, mimo, że Rembertów reprezentował inny pogląd. Owszem broń przeciwpancerną tak, ale i broń pancerną, bo bez niej nie ma działań ofensywnych w nowoczesnej wojnie — naturalnie i przede wszystkim silnego lotnictwa. Tymczasem myśmy zdecydowanie nie poszli w żadnym z tych kierunków. Owszem, bezpośrednio przed wojną sprzedaliśmy Rumunii za 40 milionów złotych działka ppanc.”. Oficer z Rembertowa wchodził w skład tej komisji (mjr Bilik). (L.dz.442/40)
Najkapitalniejsze pomysły i wynalazki, które w innych armiach natychmiast by wykorzystano, a autorów ich czy wynalazców hojnie wynagrodzono pieniężnie i ozdobiono orderami, u nas albo ginęły na „drodze urzędowej”, albo je oficjalnie odrzucano, albo przeciwdziałano (dla prywaty) ich realizacji w sposób potajemny, albo wreszcie poddawano je próbom kilkuletnim i w ten sposób nie zostały nigdy uprzystępnione wojsku. Było tak z wynalazkiem kapitana Stróżyńskiego – drewniany pocisk 75 mm, którego oś podłużną stanowiła lufa polskiego karabinu Mauzera wz. 98. Bez jakichkolwiek innych zmian czy przeróbek było można strzelać dla sprawdzenia sprawności obsługi i pracy celowniczego zwykłą amunicją karabinową do poruszających się modeli czołgów czy innych celów z dział 75 mm.
Było tak też ze „skrzynką” wynalazku kapitana Jankowskiego, która w sposób automatyczny w przeciągu kilkunastu sekund dawała te same wyniki dla strzelania artyleryjskiego jak kilkudziesięciominutowa praca nad „Arkuszem obliczeń”.
„…przed 4 laty w Rembertowie skromny kpt. Kula z Komisji Doświadczalnej (obecny tutaj w Paryżu) wynalazł bezkonkurencyjny granat przeciwpancerny, który do początku, wojny nie ujrzał światła dziennego — mimo poczynionych zupełnych doświadczeń i gotowości do produkcji. O tym dowiedziałem się bezpośrednio przed wojną. Przyczyna tkwi w tym, że inny oficer – kpt. Łopatto, pracujący w Instytucie Technicznym Uzbrojenia, miał też ambicje wynalazcy granatu ppanc, zresztą nieudanego i dlatego celowo nie dopuścił do produkcji granatu kpt. Kuli.
Jak mógł oficer (kpt. Łopatto) pełnić funkcję referenta spraw w I.T.U., w których osobiście był zainteresowany? Konstruktorem granatu, którego popierał kpt. Łopatto, był urzędnik I.T.U. inż. Maciejewski. W rezultacie armia pozostała bez granatu ppanc. na wojnę. (…).
Jeszcze w roku 1935 Ksus zadecydował szybkie zaopatrzenie pułków piechoty w moździerz 150 mm. Postulaty zostały postawione. Konstruktorzy nadzwyczajnie je rozwiązali. Model fabryczny, przy próbnym strzelaniu w Zielonce przewyższał wszelkie oczekiwania. Siła pocisku była znacznie większa niż pocisku 155 mm francuskiej haubicy. Trafny strzał w mojej obecności w Zielonce (latem 1938 r. — daty nie jestem pewien) przebił schron kilkumetrowej grubości z grubych bierwion wraz z dwumetrowym nasypem piasku lotnego. Schron ten nasi saperzy z Modlina budowali dwa tygodnie. Wszystkie komisje przyjęły ten moździerz. Tylko Pan Minister… nie miał widocznie czasu na wykonanie uchwał Ksus, zatwierdzonych przez Generalnego Inspektora. Toteż przemysł nie dostał zamówień.
O tym właśnie moździerzu pisze pewien Generał: „Otóż taki moździerz był gotów całkowicie do produkcji już przed dwoma laty. Opowiadał mi o tym z wielką goryczą kierownik komisji doświadczalnej ppłk dypl. Dmytrek jeszcze na parę miesięcy przed wojną. Wiadomą rzeczą było, że ogniowo pułk piechoty niemiecki był silniejszy znacznie jeśli chodzi o dotację artylerii pułkowej, ponadto rozporządzał właśnie moździerzami 170 mm — poza tym, jeśli chodzi o km., ten był mocniejszy nieco, bo każda kompania piechoty rozporządzała organicznie dwoma km. — natomiast nasz c.k.m. technicznie był lepszy. Chodziło, więc o to, że naszemu pułkowi bardzo były potrzebne takie moździerze jako ostateczny dyspozycyjny środek ogniowy dowódcy pułku w natarciu.
Pan Minister Spraw Wojskowych, gen. Kasprzycki, na dwa czy też półtora miesiąca przed wojną kazał urządzić sobie pokaz strzelania z tego moździerza na poligonie w Rembertowie i ostatecznie dopiero wtedy kazał uruchomić produkcję — ale w najlepszym wypadku pierwsza seria produkcji mogłaby się była okazać dopiero w styczniu 1940 r. Według oceny ppłk dypl. Dmytraka. To samo mogłoby się było stać dwa lata wcześniej…” (L.dz. 442/40).
Tak jak wystawienie „Suma” na wystawie w Paryżu było blagą i bluffem, tak samo generał Kasprzycki, będąc w maju 1939 roku, opowiadał Francuzom cuda o naszym dziale 155 mm „Starachowice”. Model fabryczny takiego działa rzeczywiście istniał. Rozwiązanie konstrukcyjne bardzo udane. Podczas próbnych strzelań w obecności generała Przedrzymirskiego oraz generała Millera i podpułkownika Ciałowicza osiągnięto największą donośność – 28 kilometrów, przy idealnie małym rozrzucie, co należy uważać za rezultat doskonały. Ale przejście na fabrykację seryjną wymagałoby około ośmiu-dziesięciu miesięcy pracy, a wypuszczenie pierwszej serii dobrego jednego roku. Najwcześniej, więc w 1941 roku Wojsko Polskie mogło otrzymać pierwsze działa tej produkcji. Ale generał Kasprzycki w taki sposób przedstawił podczas konferencji z generałem Gamelin fakt fabrykowania tych dział przez nas, że jeden z generałów francuskich spytał się „czy by Polska kilku takich dział nie mogła odsprzedać Francji (opowiadał ppłk dypl. art. Jan Ciałowicz).
Tak samo było w lotnictwie: „Przewidywanie ilości samolotów, potrzebnej do obrony kraju, należy do kompetencji Sztabu Głównego. On też ponosi część odpowiedzialności za niedostateczne zaopatrzenie naszej armii. Ilości samolotów zamawiane były stale za małe. Dziś żaden z oficerów Sztabu Głównego nie podpisałby się na pewno pod decyzją, że 200 Karasiów wystarczy na polskie potrzeby. Sztab nie może w tym wypadku powoływać się na trudności budżetowe, raz, dlatego, że 500 Karasiów nie kosztowałoby nawet dwa razy tyle, co 200, a po wtóre, dlatego, że wszyscy twierdzili zgodnie, że 200 jest cyfrą aż nadto wystarczającą, czego dowodem może być fakt, że dodatkowe zamówienie na 50 Karasiów w roku 1937 fabryka otrzymała dopiero wtedy, gdy pracowała 3 dni w tygodniu i zaczęła masowo zwalniać pracowników (…).
Podobna sytuacja wytworzyła się w roku 1939 i tu należy specjalnie podkreślić winę Sztabu Głównego, który mimo informacji swego Oddziału II unieruchomił produkcję jednej właściwie fabryki na około 9 miesięcy przed wojna oraz zezwolił na wywóz za granicę czterdziestu kilku samolotów P.Z.L. 43, które stanowiły jedyny realny dorobek fabryki za ten okres. Unieruchomienie P.Z.L. W.P.1. odbyło się w ten sposób, że przerwano produkcję Łosiów, którą przerzucono do W.P.2. w Mielcu, polecając fabryce warszawskiej przygotować się do serii dwóch nowych typów Sum i Jastrząb.
Tak ani jedna ani druga wytwórnia nie wyprodukowały w roku 1939 właściwie nic. Mielec wypuścił, co prawda 4 czy 5 Łosiów, ale zmontował je przeważnie z części wykonanych w Warszawie w roku 1938. Warszawa zaś przygotowywała serię Jastrzębi i Sumów, przy czym stałe przerzucanie głównego nacisku z jednego typu na drugi zwiększało nieporządek i opóźniało i tak trudną robotę związaną z uruchomieniem nowej serii. Prawdziwym celem takiej polityki ze strony D-twa Lotnictwa była chęć wprowadzenia w błąd rządu i społeczeństwa, o czym najlepiej może świadczyć wystawienie jedynego prototypu samolotu Sum na wystawie w Paryżu oraz montowanie w Mielcu Łosiów, by w maju popisać się produktywnością tej wytwórni, co oczywiście byłoby niemożliwym, gdyby trzeba było tam uruchomić nową serię.
Należy z całą stanowczością stwierdzić, że wobec stanu rzeczy zwiększenie ilości godzin pracy w W.P.1. było wykluczone i nie dałoby żadnych wyników. Fabryka była chora na zmianę typów. Gdyby natomiast prowadzono dalej produkcję Łosiów, to ze względu na dużą wprawę oraz przy użyciu dwóch zmian po 10 godzin można było wypuszczać przez wszystkie miesiące od marca do sierpnia minimum po 20 sztuk miesięcznie Łosi, robiąc jednocześnie około 15 Karasi miesięcznie. Wynika z tego jasno, że nikt nie umiał objąć całości zagadnienia…” (L.dz.495/39).
A przecież rozmach w rozbudowie lotnictwa niemieckiego był znany: „Meldunek o powyższym planie (rozbudowy lotnictwa niemieckiego) wraz z planem i omówieniem przesłany został Szefowi Sztabu Głównego (…). O powyższych zamierzeniach (Niemiec – podwojenia ilości eskadr do końca 1936 r., to jest wystawienia 96 eskadr) poinformowane zostały wszystkie nasze naczelne władze: „Z rozkazu Szefa Sztabu Głównego na wiosnę 1936 r. w związku z ogólną rozbudową niemieckich sił zbrojnych zarządzone zostało opracowanie „Studium rozbudowy sił zbrojnych rzeszy niemieckiej”. W studium powyższym przewidywaliśmy możliwość wystawienia przez Niemcy do końca 1938 r. około 220 eskadr, w tym około 110 eskadr bombowych. Opracowanie powyższe otrzymali Szef Sztabu Głównego i Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. Wiadomości jednak w całości wzięte pozwalały na dokładne ustalenie niemieckiego potencjału sił powietrznych…” (L.dz.43/40).
O „piątej kolumnie” będzie mowa w jednym z dalszym rozdziałów. Ale w związku z lotnictwem warto tu właśnie przytoczyć następującą wiadomość, która dotyczy przemysłu lotniczego: .Inż. Jarmicki Zygmunt, pracując w P.Z.L. udzielił mi w roku 1939 kilku informacji, z których zrobiłem użytek służbowy, ale również bez rezultatu. Między innymi kierownikiem działu produkcji w P.Z.L. był inż. Nowakowski Zygmunt, który świetnie orientował się w przemyśle niemieckim, miał żonę Niemkę i podobno w domu mówił po niemiecku. Moja prośba o sprawdzenie tego osobnika przez O. II Sztabu Głównego została pominięta, a tymczasem inż. Nowakowski po przekroczeniu granicy rumuńskiej wyjechał zaraz do Bułgarii, gdzie podobno z miejsca objął posadę w fabryce lotniczej (przemysł lotniczy bułgarski jest całkowicie w rękach niemieckich)…” (L.dz. 1533/40).
Przez kłamliwą reklamę, jak: wystawienie „Suma” w Paryżu, opowiadanie tamże generała Kasprzyckiego o dziale 155 mm polskiej konstrukcji, pokazy generała Składkowskiego posłom w podwórzu sejmu czołgów i innego sprzętu i w takim samym duchu prowadzoną przez kilka lat nieuczciwą propagandę prasową z fotografiami zawsze tego samego czołgu, czy tych samych kilku samolotów na niebie, czy tego samego działa motorowego 220 mm, wprowadzono rozmyślnie w błąd opinię zagraniczną odnośnie naszego faktycznego uzbrojenia, a usypiano czujność Narodu.
RWM-T.III.3 tak dziecinnymi metodami nie dało się oszukać. Powyższy wyciąg z uwag bezimiennego autora pod tytułem „U źródeł polskiej niemocy wojskowej” przytaczam nieomal w całości, gdyż, nie tylko potwierdza wyżej opisane braki naszego uzbrojenia i wyciąga z nich wnioski taktyczne, ale poza tym stwierdza, że były pieniądze na znacznie bogatsze uzbrojenie, tylko wydawano je zbrodniczo na cele, niemające nic wspólnego z obroną Państwa, oraz że zaniedbano wielu rzeczy, które nie wymagały żadnych wkładów pieniężnych, jak na przykład pewna reorganizacja wojska. Są to też podstawowe tezy niniejszej pracy. „Dochodzimy do zagadnienia, które może interesuje najbardziej powszechną opinię. Jakie było uzbrojenie naszego wojska? Czy prawdą jest, że mieliśmy pod tym względem ogromne braki? Czy to możliwe, skoro cały naród składał tak duże ofiary na uzbrojenie wojska, a czynniki tak zwane miarodajne zapewniały niezmiennie, że wszystko jest w porządku? Otóż trzeba stwierdzić, że wszystkie głosy ostrzegawcze – od interpelacji sejmowych posła Arciszewskiego począwszy, a na publikacjach Cata-Mackiewicza skończywszy, były słuszne i stan naszego uzbrojenia zupełnie nie odpowiadał określeniom: „wielkie mocarstwo wojskowe”, „jedna z największych potęg wojskowych Europy” i innym tym podobnym zestawieniom słów. Bez treści karmiono nasze społeczeństwo usypiając czujność narodu, a często nawet własne obawy.
Uzbrojenie naszego wojska w roku 1939 różniło się tylko niewiele od stanu uzbrojenia w chwili zakończenia wojny 1920 roku. Zapewne wówczas mieliśmy broń bardzo różnorodnych typów, ale istota pozostawała właściwie ta sama. W uzbrojeniu piechoty jedyną pełnowartościową nowością było 9 działek przeciwpancernych, które miał nasz pułk piechoty w roku 1939, a których nie miał w roku 1920. W artylerii stan uzbrojenia polepszył się tylko nieznacznie. W roku 1920 każda nasza czteropułkowa dywizja rozporządzała jednym pułkiem artylerii lekkiej i jednym trzy bateryjnym dywizjonem artylerii ciężkiej, podczas gdy w roku 1939 każda trzy pułkowa dywizja rozporządzała pułkiem artylerii lekkiej i jednym dwu bateryjnym dywizjonem ciężkim.
Artylerii najcięższej nie mieliśmy prawie zupełnie tak samo w roku 1920 jak i w roku 1939. Uzbrojenie kawalerii pozostało bez zasadniczych zmian. W wyższych związkach taktycznych sprawa przedstawiała się tak, że dywizja piechoty w roku 1939 była słabsza o jeden pułk piechoty, co wynikało z przejścia na organizację trójkową, nieco silniejszą pod względem artylerii lekkiej i słabszą pod względem artylerii ciężkiej. Poza tym miała jedną baterię 40 mm działek przeciwpancernych, których nie miała w ogóle w roku 1920. Broni pancernej i lotnictwa nie miały nasze dywizje ani w roku 1920, ani w roku 1939, z tym jednak, że w roku 1939 dowódcy armii rozporządzali pewną ilością lotnictwa towarzyszącego i łącznikowego, które rozdzielali pojedynczymi plutonami między dywizje i brygady kawalerii.
Jak widać, postęp był bardzo skromny i nie pozostawał w żadnym stosunku do tego, co się działo na całym świecie po zakończeniu wojny światowej, a szczególnie od roku 1935, w którym rozpoczął się wielki wyścig zbrojeń w Europie. Najczulszymi brakami naszych dywizji w roku 1939 była wielka, stanowczo już za wielka słabość pod względem czynnej obrony przeciwlotniczej i przeciwpancernej oraz pod względem artylerii ciężkiej.
Jako czynny środek obrony przeciwlotniczej miały nasze dywizje po jednej czteroplutonowej baterii działek 40 mm. W założeniu plutony miały być dwudziałowe, jednak z powodu braku sprzętu były w rzeczywistości tylko jednodziałowe, co znacznie obniżało ich skuteczność. Taka bateria nie mogła żadną miarą zapewnić swojej dywizji dostatecznej ochrony od nalotów nieprzyjacielskich lotnictwa, tym bardziej, że w naszym wojsku było to szczególnie trudne do zorganizowania, ze względu na ogromną długość kolumn prawie wyłącznie o pociągu konnym. Ta słabość czynnej obrony przeciwlotniczej powodowała, że poruszenia w dzień były u nas wykluczone z wyjątkiem marszów przez gęste i duże lasy. Nawet natarcia dzienne były niezmiernie trudne do przeprowadzenia, ponieważ całe tyły dywizji, począwszy od stanowisk artylerii, były narażone na prawie nieskrępowane działanie lotnictwa nieprzyjacielskiego.
Słabość naszych dywizji pod względem obrony przeciwpancernej polegała na braku zmotoryzowanej dywizyjnej kompanii przeciwpancernej. Wskutek tego dowódca dywizji zaalarmowany o pojawieniu się na pewnym kierunku lub też o natarciu nieprzyjacielskiej broni pancernej był zupełnie bezradny. Mógł być tylko biernym widzem, ponieważ nie miał szybkiego, ani zresztą żadnego w ogóle środka przeciwpancernego, aby go rzucić na zagrożony kierunek i powstrzymać, a przynajmniej zadać dotkliwe straty nadjeżdżającej broni pancernej przeciwnika. Ten brak, z którego zdawano sobie dobrze sprawę przed wojną, zaważył bardzo wiele na niekorzystnym przebiegu walk naszej piechot z nieprzyjacielskimi czołgami.
(Moja uwaga: nie wszystkie dywizje piechoty miały baterie plot np. nie miały takiej baterii 24. i 30.D.P., oraz dywizje rezerwowe; pozostałe dywizje piechoty aktywne miały przeważnie tylko baterię z 2 dział, gdy etatowo bateria Boforsa dla możliwości skutecznego działania miała organicznie przewidziane 8 dział (4 plutony po2 działa).
Pod względem artylerii ciężkiej wszystko wydawało się w porządku, ale tylko na pierwszy rzut oka. Dywizja miała swój dywizjon ciężki, co powinno było zapewnić jej niezbędne minimum ognia artylerii bardziej dalekonośnej i większego kalibru. Rzeczywistość jednak była taka, że ze względu na brak zasobów i ze względów oszczędnościowych, dywizjony ciężkie były dwu bateryjne, przy czym jedna bateria była uzbrojona w armaty 105 mm, a druga w haubice 155 mm. Był to zespół dokładnie taki sam, jakby, kto sprzągł gorącego konia z wołem. Do zupełnie, czego innego używa się, bowiem sprzętu 105 mm, a do czego innego 155 mm. Dowódca takiego dywizjonu mógł wiec działać tylko pojedynczymi bateriami na różne cele, czyli w najgorszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zamiast bowiem skupiać ogień, musiał go już w założeniu rozpraszać. Tak wyglądały braki w dywizji, a były one jeszcze większe na szczeblu armii.
Zapewne niewielu ludzi w Polsce wie, że nasze armie w roku 1939 nie miały prawie zupełnie broni pancernej. Dowódca armii otrzymywał zwykle jedną kompanię czołgów rozpoznawczych, z którą właściwie nie wiadomo było co robić. Były to tak zwane czołgi „T.K.”, lub popularnie zwane „tankietki” o bardzo słabym opancerzeniu, nikłych możliwościach przekraczania przeszkód i słabym uzbrojeniu. Czołgi te nie nadawały się w ogóle do współdziałania z piechotą, a mogły być użyte, i to z różnymi zastrzeżeniami, tylko do rozpoznania. Zresztą także drugi typ naszych czołgów, tzw. Vickersy, były sprzętem zbyt lekkim i nie nadawały się do współdziałania z piechotą w natarciu na pozycję główną nieprzyjaciela, lecz mogły być użyte dopiero po przełamaniu jej przez piechotę, czyli nadawały się właściwie tylko do wykorzystania powodzenia odniesionego siłami piechoty. Ostatecznie dowódca armii w roku 1939 był pod względem broni pancernej prawie w takim samym położeniu, jak w roku 1920, a może w jeszcze gorszym, bo kompania pełnowartościowych na owe czasy czołgów Renault zapewniała bezwzględne powodzenie tam, gdzie została wprowadzona, natomiast kompania czołgów „T.K.” lub Vickersów, którą rozporządzał w roku 1939 nasz dowódca armii, nie mogła mu w niczym pomóc”. (Moja uwaga: był to przeważnie sprzęt wyszkoleniowy, stary).
„Nie lepiej przedstawiało się położenie pod względem lotniczym. Dowódca armii w roku 1939 rozporządzał jedną eskadrą rozpoznawczą, jednym dywizjonem myśliwskim i pewną ilością eskadr towarzyszących i plutonów łącznikowych. Po rozdzieleniu lotnictwa towarzyszącego i łącznikowego pomiędzy dywizje i brygady, pozostawało mu lotnictwo myśliwskie i rozpoznawcze. Miało to swoje znaczenie, i lotnictwo to, choć niewielkie, ale używane rozsądnie mogło przynieść i zresztą przynosiło znaczne korzyści. Ale nie mogło ono w niczym zmienić faktu, że przewaga lotnictwa nieprzyjacielskiego była wprost druzgocąca i nasze lotnictwo musiało się ograniczać do sporadycznych wypadów, to znaczy mogło działać tylko ukradkiem, podczas gdy bezspornym władcą w powietrzu był przeciwnik. Poza tym dowódca armii nie rozporządzał zupełnie lotnictwem bombardującym. Mógł się wprawdzie zwracać po nie w każdym, poszczególnym wypadku do Naczelnego Wodza, ale trudne warunki łączności uniemożliwiały w praktyce uzyskanie interwencji tego lotnictwa w należytym czasie. Zresztą mieliśmy w ogóle tak mało lotnictwa bombardującego i Naczelny Wódz był tak pod tym względem skrępowany, że użycie tego lotnictwa na korzyść dowódcy armii mogło nastąpić tylko zupełnie wyjątkowo. W przeciwieństwie do tego nasi dowódcy armii z roku 1920 rozporządzali zwykle kilkoma samolotami, co zapewniało im w ówczesnych warunkach zupełną swobodę rozpoznawania w powietrzu”.
„W czasie wojny polsko-rosyjskiej nie odczuwano w ogóle potrzeby artylerii przeciwlotniczej wobec zupełnej słabości lotnictwa po obydwóch stronach walczących. W roku 1939 było to łaknienie niezmiernej wagi. Widzieliśmy, jak wygląda czynna obrona przeciwlotnicza w dywizjach. Na szczeblu armii stan ten był równie beznadziejny. Dowódca armii miał wprawdzie trochę plutonów 40 mm i zwykle kilka kompanii karabinów maszynowych przeciwlotniczych, ale to starczyło zaledwie na bardzo słabą obronę dwóch, najwyżej trzech obiektów. Słabość ta nie była tylko ilościowa, ale i jakościowa. Nasze działka 40 mm sięgały w teorii do wysokości 2.500 metrów, w rzeczywistości do 2.000 metrów. Karabiny maszynowe do 1.000 metrów.
Czyli do wysokości 2.000 metrów wzwyż nieprzyjacielskie lotnictwo miało pełną swobodę działania, co wystarczyło do wykonania bardzo skutecznego bombardowania. Ilościowo sprawa przedstawiała się tak katastrofalnie, że np. nie starczyło broni przeciwlotniczej do obrony tak ważnego węzła komunikacyjnego, jakim było Kutno. Na tym węźle opierało się zaopatrywanie i ewakuacja dwóch armii oraz tak ważnych obszarów, jak Wybrzeże, Pomorze i Wielkopolska. Węzeł był bezkarnie bombardowany i zniszczenie go miało daleko idące skutki dla Naczelnego Wodza i armii działających na Pomorzu i w Wielkopolsce.
Do tych braków trzeba dodać niewystarczającą ilość artylerii dyspozycyjnej, zwłaszcza ciężkiej. Dowódca armii rozporządzał zwykle tylko jednym dywizjonem ciężkim i kilkoma dywizjonami lekkimi, podczas gdy każde większe działanie na szczeblu armii wymagałoby, co najmniej kilku dywizjonów ciężkich. Było to tym bardziej konieczne, gdy się zważy zupełny brak broni pancernej i lotnictwa bombardującego oraz słabe wyposażenie naszych dywizji w organiczną artylerię ciężką. Wreszcie trzeba z największym naciskiem podkreślić, że prawie całe wojsko z małymi wyjątkami było o ciągu konnym. Dlatego kolumny były przesadnie długie i mało zwrotne. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie artylerii i służb, które częściowo miały nawet jednokonne wozy, co dwukrotnie powiększało długość kolumn. To przeciążenie wojska konnymi zaprzęgami odbijało się bardzo ujemnie na jego zdolności marszowej i w warunkach wojny ruchowej musiało niekorzystnie zaważyć na przebiegu działań.
Ogólne braki w uzbrojeniu i organizacji składały się na bardzo charakterystyczną i niesłychanie ujemną właściwość naszego wojska. Było ono tylko w niewielkim stopniu zdolne do działań zaczepnych, ponieważ miało za mało artylerii ciężkiej i lotnictwa, a broni pancernej nie posiadało prawie zupełnie:
— było prawie bezbronne wobec lotnictwa nieprzyjacielskiego i dlatego nie miało koniecznej swobody poruszeń;
— było za mało odporne na działania nieprzyjacielskiej broni pancernej, wskutek czego czuło się ciągle niepewnie, walczyło i żyło pod ustawiczną groźbą zaskoczenia, co czyni natarcie niepewnym i pozbawia go niezbędnego rozmachu;
— manewrowało powoli, ponieważ z wyjątkiem kawalerii wszystkie poruszenia musiałyby być wykonywane marszem w tempie 4 km/godz., a w nocy nawet 3 km/godz.
Nasze wojsko było, więc narzędziem bardzo jednostronnym, zdolnym tylko do obrony. Był to chory organizm porażony jakby jednostronnym paraliżem”.
Wyjaśniliśmy stan faktyczny. Szukajmy przyczyn: Niewątpliwie jesteśmy biednym narodem i nie mogliśmy sobie pozwolić na olbrzymie zbrojenie tak, jak to robiły inne państwa w Europie. Jest to oczywiście najważniejsza przyczyna. Są jednakże jeszcze inne. (…).
Przede wszystkim zaczęto u nas zdawać sobie późno sprawę ze stanu naszej siły zbrojnej. Dopiero po śmierci Marszałka Piłsudskiego stało się jasne, że położenie wojskowe Polski uległo wielkiej i niekorzystnej zmianie. Po wojnie 1920 r. Polska była jeszcze przez długi czas istotnie wielką potęgą wojskową wobec nielicznej i niewystarczająco uzbrojonej Reichswehry i zdezorganizowanej rosyjskiej siły zbrojnej. Uśpiło to naszą czujność. Naraz stało się zupełnie jasne, że w uzbrojeniu naszego wojska istnieją ogromne braki. Posypały się spontaniczne ofiary społeczeństwa. Z rozkazu Generalnego Inspektora szły one na budowę C.O.P., a wojsku ofiarowywano broń i sprzęt wyciągnięty z magazynów mobilizacyjnych. Uzbrojenie wojska nie korzystało, więc bezpośrednio z ofiarności narodu, natomiast miało z niej korzystać w dalszej przyszłości w formie uporządkowanego i celowo rozmieszczonego przemysłu. Było, więc tu dość grube nieporozumienie. Intencje ofiarodawców były inne, a sposób rozporządzenia się ich monetą inny. Ostatecznie pokazało się, że wyczucie położenia przez społeczeństwo było słuszne, gdyż czas naglił i lepsze było jedno działko przeciwpancerne, ale zaraz, niż za te same pieniądze kawałek muru w budynku fabrycznym, który miał rozpocząć masową produkcję, ale w nieziszczalnej przyszłości.
Oczywiście, że taka krytyka jest dzisiaj bardzo łatwa. Była już zresztą łatwa po zajęciu Czechosłowacji, ponieważ w owym czasie stało się widoczne, że obszar C.O.P. jest bardzo zagrożony i jego terenowe rozmieszczenie jest niekorzystnie pomyślane. Chodzi jednak o to, czy w ogóle idea C.O.P była słuszna z wojskowego punktu widzenia.
Rozmieszczenie naszego przemysłu było tego rodzaju, że wszystkie wielkie zakłady i największe zasoby surowców były rozmieszczone w bezpośrednim pobliżu lub w bliskości naszej zachodniej granicy. Te warunki godziły się dobrze z wojną przeciwko wschodniemu sąsiadowi, natomiast były wprost nie do zniesienia w razie wojny z sąsiadem zachodnim. W takim wypadku jedynym korzystnym rozmieszczeniem naszego przemysłu był w każdym razie nie obszar C.O.P., lecz obszar na wschód od Wisły i Sanu. Organizując, bowiem rzecz tak ogromną jak C.O.P., należało popatrzeć w daleką przyszłość. Nie wolno nam było marzyć, że w razie wojny z Niemcami uda się nam utrzymać na zachodnim przedpolu Wisły i Sanu. Trzeba było przyjąć jako bardziej prawdopodobne, że wobec wielkiej przewagi nieprzyjaciela zostaniemy zepchnięci na wschodnie brzegi tych rzek. Jednak obszar na wschód od Wisły i Sanu jest nadzwyczaj niedogodny, ponieważ jak wiadomo brak tam wszelkich surowców. I oto wybrano obszar środkowy, który miał tę niezwykłą dogodność, że mógł służyć tak samo celom wojny z Rosją, jak i z Niemcami. Pod względem surowców obszar C.O.P. był wprawdzie w dość trudnych warunkach, ale w każdym razie w daleko lepszych niż obszary na wschód od Wisły i Sanu.
W niepojęty wprost sposób przeoczono, że cała ta kalkulacja jest błędna w założeniu. Nie mieliśmy, bowiem sił, aby prowadzić wojnę na dwa fronty. W takim najbardziej niekorzystnym wypadku sprawa zaopatrywania w czasie wojny zacierała zresztą swe ostre kanty, ponieważ taka wojna mogła być tylko krótkotrwałą.
Dwufrontowa wojna – nie był to więc problem dla naszego przemysłu, ale dla naszej polityki. W takiej, powiedzmy po prostu katastrofie nasz przemysł nie miał nic do powiedzenia. (…). Na wypadek wojny z Niemcami nie było innego wyjścia, jak przede wszystkim tworzenie zawczasu rezerw zaopatrzenia, a w drugim rzędzie rozbudowa pewnych ośrodków przemysłowych we wschodniej połaci kraju i gromadzenie przy nich niezbędnych zapasów surowców.
Ostatecznie C.O.P. pochłonął ogromne pieniądze, i nie tylko w niczym nie poprawił stanu naszego uzbrojenia, lecz przeciwnie, przyczynił się decydująco do zwolnienia tempa dozbrojenia wojska. Zaniedbania w uzbrojeniu były ponadto spowodowane jeszcze innymi przyczynami. Trzeba przyznać, że lubimy patrzeć przez różowe okulary, może dlatego, że bezpośrednim logicznym następstwem jest stan beztroskiego lenistwa. Toteż zwyczajem przyjętym przez pewne organy naszego wojska było stałe pomniejszanie w raportach wartości wojsk naszych sąsiadów. Równocześnie mieliśmy niezwykła skłonność do daleko idącego przeceniania własnych sił. W ten sposób osiągaliśmy błogą, aczkolwiek tytko papierową, równowagę nawet z takim uzbrojeniem, jakie posiadaliśmy w danej chwili.
Jeszcze jedną przyczyną było ogólne przecenianie wartości moralnych na wojnie. Nikt nie zaprzecza, że wartości te mają rozstrzygające znaczenie i najlepszy czołg w rękach tchórzy lub niedołęgów jest bez wartości, ale wysoka wartość moralna wojska może tylko do pewnego stopnia wyrównać różnice w uzbrojeniu i zaopatrzeniu. Jest rzeczą dowiedzioną, że szermierka wartościami moralnymi kończy się tam, gdzie nie ma szans powodzenia. Kto pomimo to chciał nadużywać tej kruchej broni, doczeka się tym większego załamania, im mocniejsze w niej pokładał nadzieje.
Jest to zdanie autora, słuszne o ile dotyczy rządów kliki pomajowej. Według mego zdania Naród polski nie zasługuje na to, aby mu przypisywać „beztroskie lenistwo”.)
Przy różnych sposobnościach mieliśmy już możność zauważyć, że organizacja naszego wojska nie odpowiadała warunkom, w jakich miała się toczyć przyszła wojna. Wiedzieliśmy to na różnych szczeblach dowodzenia, od naczelnych władz wojskowych zacząwszy, a skończywszy na dywizjonie artylerii ciężkiej. Pozostaje jeszcze pytanie, czy uparte trwanie w takiej przestarzałej organizacji było złem koniecznym, z którego nie można było się wydobyć ze względów budżetowych, czy też wynikało z błędnego poglądu na sprawę.
Powszechnie wiadomo, że nie mogliśmy sobie pozwolić na wielkie zmiany w naszej organizacji wojska. Nie było na to środków. Ale mogliśmy sobie pozwolić na wcale ważne ulepszenia, które mogły spowodować widoczna poprawę. W budżecie wojskowym można było jednak poczynić pewne oszczędności i z wielką korzyścią dla wszystkich. Pomimo opowiadań, budżet nie był zapięty na ostatni guzik i było w nim sporo niepotrzebnych, a nawet szkodliwych luzów. Słynne remuneracje, które tyle krwi napsuły naszemu korpusowi oficerskiemu i podoficerskiemu, a służyły w pierwszym rzędzie na polepszenie warunków bytu tym, którzy byli najlepiej, bardzo dobrze i dobrze uposażeni, zasługiwały na te natychmiastowe, bezwzględne skreślenia. Tajemnicze i w wielu wypadkach lekkomyślne przenoszenie oficerów, którym trzeba było za to płacić, należało ograniczyć do (przypadków) naprawdę niezbędnych. Przenoszenie oficerów z tak zwanym „pozostawieniem dotychczasowego dodatku służbowego”, należało natychmiast wstrzymać jako niesprawiedliwe i niepotrzebne. Różne zasiłki wypłacane z Gabinetu Ministra należało wstrzymać dla tych samych przyczyn, co remuneracje. Tak zwane ryczałty samochodowe wszelkiego rodzaju otrzymywane przez oficerów nierozporządzających służbowymi samochodami należało skasować jako ukrytą formę powiększenia uposażenia. Nadmierne, a jak na nasze stosunki bardzo wysokie wydatki na podróże służbowe należało wydatnie zmniejszyć.
Przykład: kpt. S., pod każdym względom pierwszorzędny oficer, lecz z przekroczoną granicą wieku, zostaje przeniesiony z jednego końca Polski na drugi po to, aby w swoim nowym miejscu przydziału dowiedzieć się, że jest przeniesiony w stan spoczynku.
Przykład: ppłk, otrzymujący wysoki dodatek służbowy w Warszawie, zostaje przeniesiony na prowincję na stanowisko zastępcy dowódcy pułku „z pozostawieniem dotychczasowego dodatku służbowego”. W wyniku pobierał uposażenie większe od swego dowódcy pułku.
Przykład: pierwszy oficer sztabu inspektora armii otrzymywał 200 zł miesięcznie jako ryczałt samochodowy, przy czym albo jeździł samochodem inspektora armii, za co płacił inspektor ze swego wysokiego ryczałtu samochodowego albo jeździł tramwajem, taksówką, autobusem lub piechotą jak każdy zwykły osobnik.
Uposażenia na wyższych i najwyższych szczeblach należało poddać rewizji i zmniejszyć. Oczywiście nie jest to wszystko i trudno wyliczać wszystkie inne możliwości w naszym budżecie. Jedno jest pewne. Mógł je tylko przeprowadzić Minister z żelazną ręką i świadomy swej odpowiedzialności wobec całego narodu, i wobec historii. Natomiast można było sobie darować tak ważne, ale należące do innych resortów zagadnienia, jak narciarstwo, hucułów, teatr i szlachtę zagrodowa (oraz 20.000 zł rocznie jako subwencję dla cywilnego teatru, w którym występowała kochanka Ministra Kasprzyckiego).
Zagadnienie unowocześnienia naszego wojska nie dawało się jednak rozwijać tylko przy pomocy mechanicznych skreśleń budżetowych. Wymagało bardziej radykalnych chwytów. Charakterystyczną organizacyjną cechą naszego wojska był nadmiar piechoty i kawalerii w stosunku do innych broni. W piechocie zaznaczało się to szczególnie wyraźnie po utworzeniu dużej ilości brygad obrony narodowej, które składały się wyłącznie z batalionów piechoty. Można przyjąć, że przeciętnie na jedną dywizję piechoty, użytą w osłonie, wypadały trzy bataliony obrony narodowej. Można, więc było w czasie pokojowym zredukować pułki piechoty do dwóch batalionów zamiast trzech. Następną oszczędnością powinno być całkowite zniesienie naszej kawalerii, dla której pomimo zdania wielu fanatyków i kochliwych panienek nie ma miejsca na nowoczesnym polu walki. Należało, więc zrezygnować z różnych niekoniecznie potrzebnych, a kosztownych informacji w rodzaju (…) batalionów balonów obserwacyjnych, których możliwość użycia w przyszłej wojnie stała pod znakiem zapytania.
Mieliśmy, więc pewne możliwości reorganizacji wojska bez podwyższania budżetu wojskowego. Trzeba się jednak było oderwać od raz ustalonego schematu. Ani liczbą dywizji piechoty, ani też szablonowym mnożeniem batalionów piechoty, ani wreszcie defiladami galopujących szwadronów kawalerii nie mogliśmy się kusić o powodzenie, lecz tylko wojskiem zorganizowanym i uzbrojonym specjalnie do celów, które chcieliśmy w tej wojnie osiągnąć.
Jeden z wyższych oficerów dyplomowanych pisze: „…Wyruszyliśmy na wojnę z wojskiem z 1914 r. z drobnymi dodatkami technicznymi. Marszałek Piłsudski stworzył wielkie kompanie po 220 ludzi i tak zostało do końca. Była u nas fałszywa opinia, że mamy dużo ludzi, więc chciano tymi ludźmi zastąpić maszyny. Nie doceniano znaczenia techniki tak dalece, że dopiero w ostatnich latach zaczęto szkolić personel techniczny. Nie doceniano roli, jaką odegra maszyna. Nie przygotowano więc tych maszyn: — lotnictwa i broni pancernej. Chociaż wiedziano, że obaj nasi sąsiedzi stawiają na maszynę, nie zrobiono dostatecznego wysiłku, by przygotować środki do zwalczania maszyn. Nie mogli się nasi wodzowie wygrzebać z wrażeń 1920 r., a za mało studiowali, by pracą myślową dojść do właściwych wniosków.
Nieszczęściem naszego wojska było to, że nigdy nie miało wodza, który by cały swój czas jemu poświęcił. Marszałek Piłsudski; siłą rzeczy musiał się zajmować wszystkim, Śmigły-Rydz zabrał się do polityki. A wojsko to wielki ogrom… pracy. Kto więc szkolił dostatecznie energicznie wyższych dowódców, kto zmuszał ich do studiów i rozwiązywania zagadnień, które ich czekają na wojnie?… ” (L.dz. 751/39).
Na zakończenie charakterystyki całego tego dramatycznego zagadnienia, niedostatecznego z winy sanacji stanu uzbrojenia naszego wojska w dniu 1 września 1939 roku, przytaczam jeszcze poniżej wyciąg z protokołu komisji byłego biura Rejestracyjnego w Paryżu z dnia 18 marca 1940 roku. Komisja ta składała się z fachowców, oficerów i inżynierów uzbrojenia.
„Braki UZBROJENIA poszczególnych broni:
1) brak dostatecznej ilości:
a) działek przeciwpancernych,
b) specjalnej broni przeciwpancernej małego kalibru.
Uzasadnienie:
a) w dn. 1.IX.1939 r. ogólna ilość działek ppanc. 37 mm wz. 36 będących na uzbrojeniu wynosiła około 1300 sztuk (ścisłość tej liczby ocenia się na plus minus 10%; jest ona raczej przesadzona. Praktycznie cała ilość powinna była być w Wielkich Jednostkach (działek tych było w składnicy zaledwie kilkanaście — 11). Przeciętnie, więc dywizja piechoty miała 27-36 działek jako maksimum. Nie podobna ustalić obecnie dokładnie, czy dywizje były wyposażone w tę broń równomiernie. Raczej nie, bo podobno były D.P. posiadające po 48 działek, a niektóre rezerwowe nie miały ich wcale. W każdym razie nasza D.P. miała średnio mniej niż połowę tej ilości działek, jaką miała niemiecka D.P.14 Ten stan rzeczy pogarszało jeszcze to, że dywizje zajmowały często olbrzymie odcinki, a więc ilość działek na 1 km frontu była znikoma, oraz to, że nie mieliśmy zupełnie szybkich ruchomych zmotoryzowanych jednostek (batalionów, dyonów, baterii), pozostających w dyspozycji wyższych dowódców, którymi to jednostkami można było zatykać przerwy wykonane przez broń ppanc. n-pla.
(Moja uwaga: obliczenie działek ppanc. przez Komisję jest według mego zdania zbyt optymistyczne. Od ilości 1300 działek ppanc. należy odliczyć B.K. z 18 działek ppanc. = 198 i 11 działek, które zostały w składniach. Wynosi to: 1300 – 209 = 1091. Dywizji piechoty mieliśmy 39, bo choć dwie nie zdołały się zebrać i walczyć jako dywizje, to jednak pułki tych dywizji (44-ta i 45-ta) zostały zmobilizowane i walczyły w składzie innych Wielkich Jednostek. Jeżeli więc pozostałą ilość 1091 działek ppanc. podzielimy, przez 41 (bo 39 dywizji piechoty i 2 brygady motorowe), to wypada przeciętnie teoretycznie jedna Wielka Jednostka — 26 działek. Wiemy, że wszystkie aktywne dywizje piechoty miały po 27 działek, więc dodając po jednym działku ppanc. każdej aktywnej dywizji piechoty, zabrakło oczywiście tych 30 działek ppanc. na wyposażenie przynajmniej jednej dywizji piechoty rezerwowej. Poza tym na polu walki nigdy tylu działek ppanc. nie było gdyż według planu transportów gen. Szychowskiego, działka ppanc. jechały ostatnim transportem każdego pułku piechoty. (Faktten można by zaliczyć do nieświadomego popierania działalności piątej kolumny.) Ponieważ zaś transporty szły mieszane, np. jeden baon każdego pułku, sztab dywizji piechoty, część artylerii, drugie baony piechoty itp., toteż część tych ostatnich transportów z działkami ppanc. nigdy nie dojechała na pole walki. Ten fakt był między innymi przyczyną katastrofy 3-ej i 12-ej D.P).
b) 3.600 kb. ppanc. ,,Ur”, które posiadaliśmy (przewidziane było po 1 kb. na pluton piechoty) nie oddawały tych usług, jakie oddać mogły przy zwalczaniu lekkich czołgów, bo nie nauczono się z nimi obchodzić (zbrodniczy nakaz trzymania ich w skrzyni do ostatniej chwili, dla zachowania „tajemnicy wojskowej”).
2) Brak artylerii przeciwlotniczej i przyrządów potrzebnych do kierowania jej ogniem.
Uzasadnienie:
a) mieliśmy ogółem 300 armat 40 mm plot. wz. 36 (ścisłość tej liczby plus minus 5%), z czego w składnicach około 18 sztuk. Mniej niż połowa tych działek miała dalmierze (mieliśmy około 140 dalmierzy 1,5 m.). Nie mieliśmy ani jednego szybkościomierza. W ten sposób nawet ten skromny zasób armat był bardzo źle wykorzystany (strzelanie na oko). 116 armat stanowiło organiczną artylerię Wielkich Jednostek (31×4+11×2), czyli mniej więcej połowa. Reszta, najsłabiej wyposażona w dalmierze, broniła tyłów, wobec braku lotnictwa myśliwskiego do obrony Kraju (wyjątek — pierwsze dni w Warszawie) była to ilość wręcz znikoma.
b) Mieliśmy tylko 9 baterii 75 mm armat plot. Współczesnych (4 baterie wz. 35 ruchome i 6 półstałych). Mogliśmy wystawić jeszcze 3-4 baterie wz. 37, bo były działa, ale za to nie było przyrządów centralnych (3 przyrządy centralne leżały w tym czasie bez użytku w składnicy Dowództwa Floty na skutek „zatargu prestiżowego”).
c) 20 baterii półstałych a 4 działa;
3 baterie samochodowe fr. J 4 działa;
2 działa przyczepkowe fr. wz. 17.
Sprzęt stary, bez przyrządów i prawie żadnej wartości.
Uwaga: Artyleria plot. Dowództwa Wybrzeża (zresztą znikoma) jest tu pominięta (7 baterii 75 mm wz. 22/24 a 2 działa, w tym tylko jedna bateria z przyrządem centralnym).
3) Brak karabinów i wyposażenia do nich.
Uzasadnienie:
a) Mieliśmy ogółem kb. i kbk. wszystkich wzorów ok. 1.450.000 (cyfra raczej za wysoka). Z tej ilości pozostało w Dęblinie i wpadło w ręce npla około 200.000 szt. Ostry brak karabinów odczuwał się już w końcu sierpnia wszędzie. Rzesze młodych i zdrowych ludzi błagały na tyłach o karabiny, ale kb. nie było.
b) Oddziałom, które wyruszyły na front, pozostaliśmy między innymi dłużni:
— około 160.000 bagnetów ;
— około 130.000 żabek do bagnetów;
— około 120.000 potrójnych ładownic skórzanych;
— około 1.000 pistoletów do naboi sygnałowych.
Itd., itd. Ogółem brakowało nam wyposażenia na sumę około 9 milionów złotych. Było to spowodowane systemem budżetowania, wprowadzonym przez Sztab Główny, wskutek którego zakup kb. nie był zsynchronizowany z zakupem bagnetów, ładownic itp.; przyczyną tej sprawy było także zlekceważenie jej przez Szefa Dep. Uzbr.
4) najsłabsza artyleria spośród wojsk krajów Europy.
(Moja uwaga: 9 września 1939 roku w Lublinie, dokąd przybyłem z rozkazami Marszałka dla generała Piskora, mówił również mnie o 200.000 karabinów w Dęblinie generał Smorawiński, prosząc przeze mnie Marszałka o umożliwienie wywiezienia ich).
Uzasadnienie: Rozporządzaliśmy ogółem (bez artylerii plot., artylerii ppanc. i artylerii różnych wzorów nietypowych):
– Artyleria lekka (bez nielicznych dział nietypowych różnych wzorów):
75 a.p. wz. 77 ……………. ok. 1.370;
75 a.p. wz. 02/26 …………….. ok. 500;
100 mm hb. różnych wzorów ……840 (cyfra raczej przesadzona in plus).
Razem: ok. 2.710 (z tego w składnicach ok. 345 dział, w ośrodkach zapasowych ok. 200).
– Artyleria ciężka (bez wzorów nietypowych)
105 mm a. wz. 13 …………… ok. 116;
105 mm a. wz. 29 …………… ok. 160;
105 mm a. hb. wz. 17 …………… ok. 440;
120 mm a. wz. 78/92/31….……….. ok. 36.
Razem: .………… ok. 752 (liczba raczej za wysoka o około 20%; z tego w składnicach o koło 73 dział, w ośrodkach zapasowych 60 dział).
– Artyleria najcięższa
220 mm moździerz wz. 32…………. 2717.
– Broń towarzysząca (bez granatników 46 mm)
81 mm moździerz Stockesa wz. 28, 30, 31 …. ok. 840.
Podane wyżej ilości sprzętu artyleryjskiego umożliwiały nam danie każdej dywizji piechoty (jako przeciętne maksimum):
1 pal ….:…….…….. 36 dział lekkich;
1 dac …………………. 6 dział ciężkich;
3 baterie piechoty ..………… 12 dział lekkich.
Razem: ……………… 54 działa.
Jeżeli uważać za artylerię także moździerz Stockesa 81 mm, to D.P. rozporządzała jeszcze 18 moździerzami, czyli razem to 72 działa.(Moja uwaga: osobiście nie jest mi wiadomym i też dotychczas nie stwierdziłem w aktach byłego Biura Rej., aby którykolwiek pułk piechoty miał więcej niż dwa działa wz. 02/26 w plutonie artylerii. Ponadto miały być sformowane jako artyleria dyspozycyjna N. W.:
a) 10 dal á 12 dział 75 mm i 100 mm;
b) 6 pac (podług gen. Krzischa) lub 22 dac (podług płk Jaklicza) o nieznanym składzie;
c) 3 da najc. (9 moździerzy wz. 32).
Przyjmijmy dla ilustracji naszego niskiego wyposażenia wojska w artylerię ilość artylerii w dywizji piechoty, gdyż artyleria dyspozycyjna N.W. mogła brać udział w akcji tylko sporadycznie. Obliczymy ilość dział na 100 walczących piechurów, którą to ilość dla krótkości nazwiemy współczynnikiem gen. Herra (patrz Artyleria gen. Herr). Zakładam, że nasza D.P. miała w stanie bojowym ok. 15.000 walczących piechurów. Nie przyjmujemy dla obliczenia tego współczynnika artylerii ppanc. (27-36 działek ppanc. i artylerii plot.), gdyż bronie te powstały skutkiem zjawienia się na polu walki zupełnie nowych i specyficznych celów.
Obliczmy współczynnik Herra dla dwóch wypadków:
a) wliczamy do artylerii D.P.: 1 pal, 1dac, i 3 baterie pp a 4 działa, czyli 54 działa na D.P.
b) do artylerii tej zaliczymy także 18 moździerzy 81 mm, czyli razem 72 działa na D.P.
współczynnik gen. Herra wyniesie: przy założeniu: a) — 3,6 dział na 1.000 piechurów, przy założeniu: b) — 4,8 dział na 1.000 piechurów.
Otóż w roku 1918 współczynnik ten wynosił na froncie zachodnim 9 – 17, a nawet 19. Napoleon szedł na podbój Rosji mając przeciętnie 4-5 dział na 1.000 piechurów. Niższość nasza jest oczywista. A przecież przyjęliśmy wypadek najbardziej bogatego uposażenia D.P. w artylerię (12 dział 75 mm jako artylerię 3 pp gdy większość pp miała tylko po 2 działa, a nie po 4; poza tym dywizje rezerwowe dac nie posiadały). Trzeba tu podkreślić fakt, że bardzo dużo jednostek artylerii w ogóle nie wzięło udziału w walce, gdyż zostały one rozbite przez lotnictwo w transportach kolejowych.
5) Złe rozmieszczenie składnic w terenie, nie dostosowane do wojny z Niemcami i centralizacja sprzętu w składnicach.
Uzasadnienie: Główne składnice uzbrojenia: Dęblin, Stawy, Palmiry i Regny zostały unieruchomione wskutek bombardowań lub zajęte przez npla w pierwszych dniach wojny. Palmiry i Dęblin zawierały wszystkie zapasy broni artylerii i piechoty. Już w dn. 10-12 września wydostanie ze składnicy Dęblin 15.000 kb. okazało się niewykonalnym zadaniem (chociaż było tam około 200.000 kb. i kbk.22) Składnice Poznań, Toruń, Galówek (pod Łodzią), Kraków i Kłaj, oddane do dyspozycji odnośnych dowódców armii, też nie mogły spełnić swego zadania zaopatrywania armii w amunicję. Koncentracja sprzętu uniemożliwiała armiom uzupełnienie broni, a etapom — jej otrzymanie. Tak zemścił się system groszowych oszczędności, dla których zarządzono centralizację sprzętu w r. 1934/35 (płk Maciejowski za zgodą Sztabu Głównego)”.
(Moja uwaga: Już tutaj dodać należy, że ta „centralizacja” za wiceministra i Szefa Administracji Armii Sławoj-Składkowskiego położyła nasze wojsko w dniu 1 września 1939 roku na obie łopatki). Centralizacja jest jedną z ważniejszych przyczyn naszej klęski.
Jeden z generałów pisze:„… istniało kilka zasadniczych błędów…, którym uparcie hołdowano, nie licząc się z nakazami, które łatwo było czerpać z historii ubiegłych wojen i nie licząc się z tym, co powinna dyktować taka fantazja przeciętnie inteligentnego umysłu.
a) Przede wszystkim należało się liczyć z tym, że wojna, która nas czekała będzie wojną zaskoczenia, a więc mobilizacja w strefie nadgranicznej musi być możliwie szybka i wyzyskująca możliwie silnie rezerwuar tamtejszych ludzi. Poza tym musi ona być szybka również w całym kraju, By „była szybka, musi być możliwie szeroko rozłożona w terenie na jak najwięcej Jednostek mobilizujących i oparta o magazyny gęsto w terenie rozłożone. (Tym systemem wyprzedzili Niemcy Francuzów w 1870 r.). Wielokrotnie tego argumentu używałem w stosunku do moich przełożonych, względnie do organów M.S. Wojsk, występując w obronie filii składnic materiałów uzbr., int., san., tab. itp. istniejących przy D.O.K., jak również w obronie baonów zapasowych pułków, sprzeciwiając się tworzeniu ośrodków zapasowych dywizji. (Moja uwaga: oraz — według posiadanych, ale niesprawdzonych informacji — około 3.000 kb. ppanc.).
Filie składnic mat. przy D.O.K. przeżyły tylko do 1933 r., kiedy wbrew mojej opinii przeprowadził reorganizację służb na stopie pokojowej gen. Langner. Było to jedno z fatalniejszych pociągnięć naszej armii. Filie składnic polikwidowano, nastąpiła głośna centralizacja bez myśli o wojnie, a z myślą o wygodzie administracji pokojowej i tu moim zdaniem leży źródło klęski naszej w zaopatrzeniu naszym i w amunicję i w materiał sanitarny w minionym miesiącu naszego wojowania. (Relację na ten temat pewnie będzie mógł złożyć gen. Masny, podobnie jak mjr Sergiusz Szymański, który jako int. dypl. pracował jakiś czas w Sztabie Głównym).
Piękne zamiary dostarczenia tych materiałów w chwili mobilizacji do jednostek mobilizujących, czy już zmobilizowanych, spaliły na panewce z powodu załamania się jeszcze przed wojną transportu kolejowego. Kiedy przyszły tęgie naloty, których ofiarą padł między innymi centralny magazyn mat. san. na Powązkach — nie było już gdzie indziej tego materiału. Toteż zjawienie się dnia 15 września płk lek. Sokołowskiego z Rumunii z poleceniem zakupu w tym kraju samochodów sanitarnych i kilku milionów opatrunków jest dowodem lenistwa myśli oficerów za to odpowiedzialnych, którym nie chciało się wiedzieć, że gdzie jak gdzie, ale w Rumunii tego kupić nie mogli.
To samo dotyczy sprzętu uzbrojenia. Z chwilą przekroczenia przez Niemców linii rzeki Wisły, sprawa wojny była bezapelacyjne przez nas przegrana, byliśmy, bowiem bez amunicji nie tylko artyleryjskiej, ale i piechoty. Magazyny centralne, których wywiezienie było niemożliwością, dostały się w ręce wroga. Muszę tu podkreślić fakt niezwykły, że służba intendentury mimo tych wszystkich trudności stanęła na wysokości zadania. Wojsko wychodzące na front było zaopatrzone wspaniale i, o ile warunki bojowe pozwalały, miało, co jeść. Zaopatrzenie w broń szwankowało, tak, że 2-go lub 3-go dnia wojny d-ca O.K. Kraków zwrócił się do wojewódzkiego komendanta policji o karabiny dla batalionu obrony narodowej. Niestety, policja żadnymi zapasami broni nie dysponowała.
Uważam poza tym za karygodny błąd stworzenie ośrodków zapasowych. Było to głupstwem ze względu na trudność zakwaterowania, dowodzenia, szkolenia a co najważniejsze głupstwem ze względu na lotnictwo, przed którym trudno było ukryć masę kilkunastu tysięcy ludzi.
b) Do końca nie były wyzyskane takie organizacje, jak straż graniczna — w pasie przyfrontowym i policja państwowa w całym kraju do zmobilizowania jakiejś jednostki, a w każdym razie wchłonięcia w siebie możliwie dużej ilości rezerwistów, którzy zresztą jak Polska długa i szeroka napraszali się, by ich brać. Policja tylko dzięki moim ustawicznym molestowaniom zmobilizować mogła 30.000 rezerwistów dla wzmocnienia posterunków i wystawienia kompanii ochrony linii kolejowej. A przecież każda kompania rez. policji, których zorganizowałem 13 mogła bez wielkiego trudu rozwinąć się w batalion, z jedną kompanią zmotoryzowaną, względnie można było wystawić 4 kompletnie zmotoryzowane bataliony świetnej piechoty. Z władz wojskowych mówili ze mną na ten temat generał Głuchowski i Regulski. Sprawa upadła w lipcu 1939 r., kiedy wszystkie kompanie i szwadrony musiałem z polecenia Ministerstwa oddać do dyspozycji poszczególnym wojewodom na zatratę.
(Moja uwaga: w działaniach wojennych wykazali oficerowie int. najwięcej inicjatywy w dostosowywaniu się do zmieniających się szybko sytuacji i warunków).
c) Podobno II Oddział wiedział o koncentracji niemieckiej i o niej meldował szefowi sztabu i p. Marszałkowi Śmigłemu-Rydzowi. Znany mi jest wniosek, który z tej koncentracji Oddział II wyciągnął. A to:
1. Niemcy nie mają doświadczonej kadry oficerskiej, która byłaby zdolna dowodzić wielkimi jednostkami;
2. Sprzęt niemiecki, zwłaszcza pancerny, jest lichy, jeśli chodzi o lotnictwo — grubo gorszy od naszego, jeśli chodzi o motory, to te po 100 km marszu niezdolne są do dalszego marszu.
3. Pancerze na niemieckich wozach zwyczajne kule naszych karabinów z łatwością przebijają.
4. Niemcy o tym wszystkim wiedząc na prawdziwą wojnę z nami nie pójdą, a jeśli pójdą, będą pobici.
Niestety, wierzył w to i Szef Sztabu Głównego, którego po powrocie z Niemiec informowałem o tym, co widziałem w dziedzinie lotnictwa, broni pancernej i motoryzacji armii, a szczególnie oddziałów S.S. Zwracałem mu również uwagę na dynamikę młodzieży niemieckiej, która nie jest już stadem i jest gotowa do wszelkich poświęceń dla Hitlera, któremu wierzy.
„Szef Sztabu Głównego zlekceważył moje relacje — dał mi do zrozumienia, że wszystko to wie, ale nasze kule przechodzą przez czołgi niemieckie jak przez ciasto, motory są do niczego, a naród niemiecki ma dość parad i jest już przemęczony. Poza tym w gronie oficerów swoich wyrazić się miał, że: „Zamorskiego nie można puszczać za granicę, bo wraca i szerzy defetyzm”. Takimi nastrojami karmiono też, niestety, ufne społeczeństwo, doprowadzone do stanu ogłupienia w tym względzie, równego chyba stanowi mas ludności rosyjskiej przed wojną rosyjsko-japońską 1904 r., kiedy wołano szapkami zakidajem…” (L.dz.994/A/40).
Wpływ braku dostatecznego uzbrojenia naszego wojska przebieg kampanii charakteryzuje jeden z generałów następująco: „Wojnę przegraliśmy, dlatego, że nie mieliśmy lotnictwa bombowego, myśliwskiego, broni panc. i artylerii plot. To jest podstawowa i zasadnicza przyczyna. Wojna nigdy by nie była przegrana — wojny przede wszystkim nigdy by nie było, gdybyśmy to wszystko mieli. Istnieje, dlatego straszliwe pytanie, czy nas stać było na: stratę całej armii, całego przemysłu wojennego, zniszczenia materialne całej Polski i na zniszczenie tego spontanicznego zapału wojennego całej Polski — tego wspaniałego kapitału moralnego, jaki reprezentował cały naród, — a nie stać nas było na 10 miliardów zł., rozłożonych na parę lat. Dziś przecież zapłaciliśmy setkami miliardów — nie licząc życia ludzkiego i tego wstydu, który oczy wypala, że, armia polska — ta armia, jedna z najdzielniejszych, w ciągu 3 tygodni przestała istnieć…”.(L.dz.442/40)
Okres ten, maj 1939 r. — okres rządów w wojsku Rydza – Śmigłego, Szefa Sztabu generała Stachiewicza i Ministra Spraw Wojskowych generała Kasprzyckiego, cechuje poza wszystkim powyższym jeszcze zupełny brak dalekowzroczności, wyobraźni, przewidywań. Zbliżała się do nas „milowymi krokami” wojna, a z nią wobec beztroski naszych władz — katastrofa.
Jeden z generałów pisze: „Nie mówię tego teraz, dlatego, że jest się mądrym po szkodzie, — ale dlatego, że cały szereg lat temu o tym się dość powszechnie mówiło w tzw. niższych kołach wojskowych, — ale nikt istotnie nie przypuszczał, że naprawdę mamy oczy zamknięte na to, co się robi na zachodzie. Nikt przecież w całym narodzie nie wierzył w fakt nieagresji. Czy tego nie można było przewidzieć? Było to stanowczo wiadome nam dokładnie — jak wygląda stan zbrojeń Niemiec. O przyszłej wojnie pisała przecież szeroko prasa zagraniczna, właśnie niemiecka, że decydującą rolę odegra lotnictwo i broń panc. Przede wszystkim lotnictwo, które już w pierwszych godzinach wojny zbombarduje lotniska, obiekty przemysłu wojennego, węzły kolejowe i że mobilizacja zostanie zablokowana itd., i że skutecznie z tym może walczyć tylko lotnictwo własne i silna opl, o ppanc. i własna broń panc.
U nas słyszało się tylko wciąż że nie mamy pieniędzy, że stać nas tylko na broń ppanc. i tę będziemy rozwijać. Tymczasem tej broni też nie rozwinęliśmy, odwrotnie:
— jak meldowałem poprzednio, sprzedaliśmy za 40 milionów zł. armaty ppanc. Rumunii, przed samą wojną. Granat ppanc. – doskonały, od 4 lat gotów, wskutek podłych intryg nie ujrzał w ogóle światła dziennego, a tak bardzo mógł się w naszych warunkach walki przydać. Wszystkie inne błędy, które miały miejsce, były tylko pochodnymi tych podstawowych braków”. (L.dz.442/40)
Inny generał: „Z myślą o tej gdzieś w najdalszej przyszłości czekającej nas wojnie budowano C.O.P., waląc weń srogie miliony, nie myśląc o tym, że naprzód należy mieć siłę, która obroni C.O.P. a nie odwrotnie, kiedy armia miała czekać z gołymi rękami na sprzęt w C.O.P-ie wyprodukowany…” (L.dz.994/A/40).
Inny dowódca Wielkiej Jednostki: „Uzbrojenie mieliśmy dobre, ale w niedostatecznej ilości. (…) Braki nasze są powszechnie znane, toteż wymieniam je tylko z urzędu: za mało lotnictwa, artylerii przeciwlotniczej, karabinów ppanc, armat ppanc, artylerii polowej, broni pancernej i zmotoryzowanej. Jedno natomiast wiem na pewno, że armia nasza była piękna i dobra, a odpowiednio dozbrojona i dowodzona – zdolna była do wykonania najtrudniejszych zadań. Mogła i wtedy ulec przemocy, szczególnie po łajdackim uderzeniu w plecy zadanym przez bolszewików, ale straty nieprzyjaciel miałby niewspółmiernie większe, a autorytet naszego wojska, a tym samym i państwa na pewno nie byłby poderwany ani u swoich, ani u obcych. Winę za to ponosi bezwzględnie i całkowicie:
— Naczelne Dowództwo,
— Ministerstwo Spraw Wojskowych.” (L.dz.1683/40).
Memoriał generała Piskora pod tytułem „Bezbronna piechota” był wręczony Marszałkowi jesienią 1938 roku. Memoriał generała Millera o „Niegotowości naszej artylerii do wojny”, był wręczony Marszałkowi na przedwiośniu 1939 roku. (doświadczenia „Zaolzia” i wskazówki generała Sosnkowskiego odnośnie układu treści wymagały przerobienia memoriału, już gotowego w jesieni 1938 roku. Przez to opóźniły jego wręczenie). Oba dokumenty są pewnego rodzaju dowodem dla tych, którzy takich dowodów dzisiaj jeszcze potrzebują, że bilans również ostatniego czterolecia przed wojną był ujemny. Mógłby ktoś uczynić zarzut, że oba memoriały były zbyt późno złożone Generalnemu Inspektorowi, aby można było jeszcze wprowadzić jakieś zasadnicze zmiany na lepsze.
Otóż— według mego zdania — stan uzbrojenia całego wojska, więc też piechoty i artylerii, musiał być doskonale znany Generalnemu Inspektorowi tak z periodycznych i rocznych sprawozdań Inspektorów Armii, jak i z referatów przewodniczącego K.S.U.S., to jest generała broni Sosnkowskiego, jak wreszcie z konferencji marszałka z Ministrem i Szefem Sztabu, pomijając już, że po objęciu władzy w maju 1935 roku Marszałek Śmigły – Rydz polecił generałowi Piskorowi opracować i przedstawić sobie stan uzbrojenia wojska. — Generał Piskor nakazaną pracę wykonał i przedłożył ją Generalnemu Inspektorowi. Inspektorowie Armii znali również zarządzenia Marszałka w tej dziedzinie i czekali na wyniki „małego planu” uzbrojenia wojska, który — według generała Głuchowskiego — miał swój wyznaczony czasokres w roku 1941. Gdy zaś ogólne położenie międzynarodowe zaczęło się gwałtownie pogarszać (marzec 1938 roku — Austria, wrzesień 1938 roku — Sudety i Monachium) generał Piskor i generał Miller — w zrozumieniu, że wykonanie planu uzbrojenia do 1941 może się okazać niewykonalne z powodu ewentualnego wcześniejszego wybuchu wojny — przedłożyli wymienione memoriały, aby jeszcze raz i w ostatecznej chwili zwrócić uwagę generalnego Inspektora na fakt, że ani piechota ani artyleria do wojny nie są gotowe. Memoriał gen. Millera był znany gen. Stachiewiczowi i płk Glabiszowi.
Zamierzali w ten sposób skłonić Generalnego Inspektora do decyzji energicznych,, które by mogły się przyczynić do szybkiego usunięcia przynajmniej najbardziej rażących braków tych dwóch głównych rodzajów broni.
Minister wojny, generał Leboeuf, na odnośne pytanie zameldował Napoleonowi III, że wojsko francuskie jest gotowe do wojny „zapięte na ostatni guzik”. Przebieg kampanii 1870/71 roku jest dowodem, że meldunek generała Leboeuf był kłamliwy i niesumienny. Ani dowódcy ani wojsko nie byli gotowi. Odtąd Francuzi nazywali go „guzikowym” ministrem (le ministre de bouton).
I u nas hasło „silni, zwarci, gotowi” nie odpowiadało prawdzie i jest dowodem niesumienności jego autorów. I u nas mówiono o guziku, którego nie damy sobie zabrać. W tym położeniu zastały nas wypadki „zaolziańskie”. Nie jest tematem niniejszego opracowania naświetlić je z politycznego punktu widzenia i historii Słowian Zachodnich. W każdym razie z wojskowego punktu widzenia był to ze strony Polski błąd niezrozumiały. Każdy przeciętny polski oficer zawodowy, a tym bardziej polski oficer dyplomowany, wiedział, że ulubionym niemieckim manewrem strategicznym jest manewr Hannibala pod Cannami, dwustronnego załamania skrzydeł. Hrabia Schlieffen przemyślał go, rozpracował mozolnie, przystosował do warunków nowoczesnej wojny i utrwalił dla wszystkich, którzy chcieli się uczyć, w sławnym dziele pod tytułem „Cannae”. Odtąd manewr „Cannae” stał się dogmatem niemieckiej strategii.
Zjawienie się na polu walki nowych szybkich broni o wielkiej sile przebojowej oraz lotnictwa stworzyły dla takiego manewru nieziszczalne dotąd możliwości i perspektywy. Odrobina wyobraźni i wiedzy wojskowej musiała dawno jeszcze przed wojną naprowadzić polskie mózgi w G.I.S.Z. i Sztabie Głównym, że taki będzie strategiczny plan niemiecki, a nie inny. Było też wielu naszych światłych oficerów dyplomowanych, którzy w zupełności się orientowali, że tak będzie. Pułkownik dyplomowany artylerii Arciszewski, podpułkownik dyplomowany artylerii Ciałowicz, podpułkownicy dyplomowani piechoty Koperski i Nowosielski Gustaw oraz podpułkownik dyplomowany kawalerii Mossor i wielu innych na ten temat właśnie często mówili, dyskutowali i pisali. Praca ich oczywiście nie znalazła praktycznego oddźwięku w planach i przygotowaniach do wojny.
Jeden z niemieckich pisarzy wojskowych, o ile się nie mylę, Oberst Bauer, pisał kiedyś, że w Wojsku Polskim są dziwne stosunki: generałowie pisują, bowiem o drużynie i plutonie, a kapitanowie i majorowie o zagadnieniach strategicznych. Jest w tym twierdzeniu oczywiście pewna doza złośliwości niemieckiej i przesady, ale w gruncie rzeczy Niemiec ten zaobserwował słusznie stosunki u nas panujące po maju.
„Prusy Wschodnie narzucały się wprost jako baza wypadowa na nasze tyły. Nasze położenie strategiczne, już przez to samo było niesłychanie trudne. Umiejętnie i zawczasu wybudowane silne fortyfikacje w tak sprzyjającym dla obrony terenie puszczy Myszynieckiej, rzeki Biebrzy i puszczy Augustowskiej mogły groźbę Prus Wschodnich poważnie osłabić. Ale, poza drobnymi pracami w Osowcu, Wiźni i Nowogrodzie, wykończonymi zresztą dopiero w końcu lipca 1939 roku nic nie zrobiono”. (L.dz.1690/40) — płk Jaklicz.
Nic tam w tej dziedzinie przez 20 lat nie zrobiono. Narzekano na groźbę Prus Wschodnich, ale biernie się tej groźbie przyglądano. Te setki tysięcy bezrobotnych, miast demoralizować wynagrodzeniem za brak pracy — można było przy stosunkowo minimalnym wysiłku finansowym Skarbu Państwa przez dobrych kilka lat używać do ziemnych robót fortyfikacyjnych na całej tej długiej przestrzeni. Dzieła betonowe i inne, choćby skromnie urządzone i uzbrojone fortyfikacje, jak łączność, artyleria itd., wykonywane w ciągu kilku lat, powoli, ale stale, planowo i systematycznie, rozłożone w budżecie państwowym w czasie, nie były nieosiągalne, w każdym razie tańsze i ważniejsze od szos asfaltowych w kraju, który nie posiadał samochodów. Tylko nikt nigdy o tym nie myślał. Wygodniej było nic nie robić. Trawestując Wyspiańskiego można by powiedzieć, że oni „nie chcieli chcieć”.
Dla wykonania na 100% pewnego „Cannae” Niemcy potrzebowali drugiej podstawy wyjściowej do uderzenia na Polskę. Stała się nią Słowacja. W tym momencie położenie strategiczne Polski stało się beznadziejne.
Marszałek Śmigły-Rydz i rząd polski, nie tylko nie przeciwstawiając się polityce niemieckiej rozbioru Czechosłowacji, ale nawet w niej czynnie współpracując, pohańbili imię Polski w historii i własnymi rękoma wykopali grób, w którym Niepodległość Polski miała legnąć niebawem.
„Zaiste jest nie do pojęcia, jak rząd nasz, zamiast stać na stanowisku niewzruszalności traktatu, któremu Polska granice swe zawdzięczała, zamiast mobilizować nad granicą Prus, mobilizuje nad granicą Czech. Rozbiera razem z Niemcami Czechy, co rok potem pozwala Niemcom starym szlakiem gorlickim na Polskę uderzyć i o zwycięstwie zadecydować.” (L.dz.594/39).
„Zaolzie” przeszło wszystkie najgorsze oczekiwania najgorszych pesymistów wśród naszych oficerów sztabów i w linii, pod względem wojskowym w sensie ujemnym. Cząstkowa mobilizacja dla wystawienia grupy operacyjnej „Zaolzie” była wprost rewelacją, ale rewelacją dramatyczną. Odsłoniła zupełny brak przygotowań, wykazała zamieszanie w dziedzinie ogólnej, zarządzeń organizacyjnych i zaopatrzenia materiałowego, nieudolność władz i chaotyczną improwizację.
Mobilizacja grupy operacyjnej „Zaolzie” kompletnie zdezorganizowała całe wojsko, porozrywała pokojowe związki taktyczne, zdekompletowała sztaby i w razie wybuchu wojny w tym momencie wprost uniemożliwiła przeprowadzenie przygotowywanej planem mobilizacji.
Spadły łuski z oczu największych optymistów wśród tych nawet oficerów, którzy dotychczas wierzyli, że duchem i improwizacją pobijemy Niemców. Oni właśnie nazywali realnie patrzących oficerów, zwłaszcza z ziem zachodnich, którzy bezustannie przestrzegali przed lekceważeniem Niemców i zwracali uwagę na ich zmysł organizacyjny, dokładność i sumienność w pracy, ich zawziętość i upór w osiąganiu zamierzeń, nadzwyczajną dyscyplinę, wysoki poziom wyszkolenia i bitność wojska, oraz niemiecki potencjał wojenny, — „zniemczonym plemieniem” i mówili o nich, że są „zasugestionowani wielkością Niemiec”.
Przebieg i wynik kampanii jesiennej w Polsce wykazał, kto miał rację. Inaczej by ta kampania i jej przebieg wyglądały, gdyby „czynniki odpowiedzialne” były w szerokiej mierze wykorzystały — (wyszkolenie i zdyscyplinowanie wojskowe, doświadczenie bojowe, tradycyjny zmysł organizacyjny i wrodzoną wprost obowiązkowość, gorący patriotyzm oraz bezkonkurencyjną wprost znajomość Niemiec, ducha niemieckiego i — tak odrębnej od reszty ludów europejskich — mentalności teutońskiej) — synów tego właśnie rzekomo „zniemczonego” plemienia piastowskiego Pomorzan, Wielkopolan i Ślązaków.
Jako curiosum podaję tu nawiasem, że pułkownik dyplomowany artylerii Glabisz, były oficer niemiecki w czasie ostatniej wielkiej wojny oraz były kierownik referatu „Niemcy” w Oddziale II Sztabu Głównego i wyjątkowy specjalista w tych zagadnieniach, referował Marszałkowi … sprawy rosyjskie, a 2 września 1939 roku, będąc jedynym wyższym oficerem w otoczeniu Marszałka, znającym na wylot wojsko niemieckie i doktrynę niemiecką, strategię niemiecką i dowódców niemieckich, został wysłany do Kielc w misji, którą mógł też spełnić inny pułkownik dyplomowany, których cały szereg — bez zadania i przydziału — pętało się w Naczelnym Dowództwie.
Przecież Wielkopolanie przez 1000 lat wstrzymywali napór Germanów. Dlatego konfiguracja naszej granicy zachodniej: „wybrzuszenie” Wielkopolski. Te 1000 lat walk ukształtowało charakter Wielkopolan i 123 lat niewoli dodało im jeszcze większej zwartości, wysoki poziom wykształcenia średniego (9 klas gimnazjum humanistycznego i 7-klasowa szkoła powszechna) oraz nauczyło ostatecznie stawiać sprawy narodowe przed osobistymi. Dlatego prawdopodobnie w pojęciu I.K.C. Wielkopolska była zacofaną „Beotią”. Pułkownik Münnich, legionista, referował sprawy niemieckie. Pułkownik dyplomowany kawalerii Morawski, w wojnie 1914-1918 roku również oficer niemiecki, był pierwszym oficerem sztabu Inspektora Armii we Lwowie, gdzie miał sprawy rosyjskie i ukraińskie, a pułkownik dyplomowany piechoty Bulewicz — pomocnikiem dowódcy Korpusu… w Grodnie; pułkownik Bociański, wyjątkowo dobry żołnierz i organizator, został wojewodą … w Wilnie, za to pułkownik Więckowski, legionista i Małopolanin, który zupełnie nie znał stosunków wielkopolskich — „komisarycznym”, to jest „narzuconym” ludności miejscowej prezydentem miasta Poznania. W Gnieźnie był prezydentem miasta również „komisarycznym”, były pułkownik armii rosyjskiej, który traktował ludność jak mużyków rosyjskich.
„Szczęściem dla Rzeszy było, że Polska powersalska nie była rządzona przez Poznańczyków”. To nie Polak napisał, ale niemiecki hitlerowiec. Jest to cytatz książki „Der deutsche Osten”, wydanej przez Nationalsozialistisches Hauptschulungsamt w Monachium w roku 1940.
A Gauamtsleiter dr Coulon w artykule drukowanym w wychodzącym w Poznaniu Ostdeutscber Beobachter, w numerze z dnia 24 grudnia 1940 roku „przestrzega Niemców szczególnie przed Wielkopolanami” oraz stwierdza, że „w ogóle żywioł polski w Poznańskim reprezentował kierunek skrajnie nacjonalistyczny i był szerzycielem ruchu przeciw niemieckiego w Polsce”. „Głosy tego rodzaju w prasie niemieckiej pojawiają się ciągle”. (Myśl Polska, nr 4 z dn. 15 maja 1941 roku).
Jedno jest pewne, że Niemcy dobrze się orientowali. Gdyby Poznańczycy rządzili Polską powersalską (jak pisze wyżej wymieniony hitlerowiec), a ja tu dodam jako Polak „gdyby Poznańczycy mieli tylko dostatecznie wielki wpływ na rządy w Polsce” – prawo byłoby podstawą rządów w Państwie, wojsko byłoby kapitalnie zdyscyplinowane, gruntownie, a nie „po łebkach” wyszkolone i na pewno „zapięte na ostatni guzik”, plany wojny na wszystkie wypadki i możliwości byłyby na kilka lat przed wojną gotowe „w szufladzie”, uzbrojenie na poziomie nowoczesnym, kierunki najważniejsze zabezpieczone fortyfikacjami, odpowiedni i fachowo przygotowani dowódcy byliby na właściwych i im odpowiadających stanowiskach.
Działalności „piątej kolumny” na pewno by nie było. Raz, że większej części mniejszości niemieckiej nie byłoby już w Polsce, po wtóre, że pozostałą część odpowiednio by się pilnowało i zamykało, w końcu tacy panowie jak von Szelicha nie ośmieliliby się w ogóle na prowadzenie takiej roboty, jaką tyle lat bezkarnie uprawiali na terenie Polski.
Ale sztaby pracowałyby od godziny 8 do 16, a nie „urzędowały” od godziny 9, a nawet 10 do 14, przy czym połowa czasu schodziła na czytanie gazet, drugie śniadanie z herbatą, rozmowy prywatne, telefony, również prywatne itd. Wojsko, to jest linia, może by nie pracowało więcej, ale na pewno lepiej, rozsądniej. Przy apelu, czyszczeniu koni, zamiataniu koszar, pieszej musztrze, instrukcji broni itd. nie stałoby kilku oficerów naraz, jak to u nas było nakazane, ale podoficer na odpowiednim poziomie, bo to jest jego zadanie. A oficer kształciłby się w tym czasie i miał poza tym czas na odpoczynek i życie towarzyskie. Gry aplikacyjne, ćwiczenia i obowiązkowa praca zimowa zmuszałyby opieszałych do pracy nad sobą, a sprawiedliwe opinie, wysuwające naprzód zdolnych i pracowitych, a z miejsca dyskwalifikujące nieuków lub niezdolnych, byłyby dla wszystkich zachętą do tej pracy. Mundur zaś oficera — i poprzednio przez szeregowych bardzo szanowany — byłby otoczony większą aureolą powagi, nie spowszedniałby im tak, jak przy systemie, w którym oficer musiał być obowiązkowo w koszarach od godziny 7 rano do 7 wieczór i stać przy rekrucie, gdy się kąpał lub otrzymywał podarte kalesony. Nasi oficerowie liniowi byli przemęczeni i fizycznie wyczerpani zanim się wojna zaczęła… Podoficer zaś nie byłby tylko bezmyślnym i bezdusznym automatem, wykonywającym lepiej lub gorzej wydane rozkazy, ale nabrałby poczucia wartości swej osoby, ważności swego zadania, godności swego stanowiska, pewności siebie jako przełożony, wychowawca i dowódca (na przykład: szef, działonowy, dowódca drużyny telefonicznej, zwiadowczej, karabinów maszynowych lub tp.).
Nie prawdą też jest, szeroko rozpowszechnioną w Polsce przez legionistów pierwszej brygady, że Polak nie nadaje się do „drillu pruskiego”, bo jest indywidualistą i demokratą. I kończyło się zawsze opowiadaniem: „U nas w pierwszej brygadzie Legionów itd.”
Otóż: Co może było dobre w wojsku ochotniczym, jakim były niewątpliwie legiony, składające się przy tym w ogromnej większości z ludzi ze średnim i wyższym wykształceniem, nigdy nie może być wzięte za podstawę dyscypliny w dużym wojsku z poboru, w którym w dodatku jeszcze poza Polakami byli też żołnierze z mniejszości. Kto mówi o dyscyplinie „demokratycznej” w wojsku, sam sobie wystawia świadectwo, że w ogóle nie rozumie zawodu żołnierskiego i że sam nigdy nie poczuł się żołnierzem i nie był żołnierzem, choćby mundur nosił lat dwadzieścia czy dłużej. Nie ma dyscypliny „demokratycznej” czy innej, tylko w wojsku, które na to zaszczytne miano zasługuje jest jedna dyscyplina, właśnie wojskowa.
Wojsko niezdyscyplinowane jest zbiorowiskiem umundurowanych cywilów, którzy w pierwszej ciężkiej próbie się rozlecą, rozpierzchną, jak stado wróbli. U nas w Polsce było „mundurowania”, ale rzut oka nawet na żołnierza w przeciętnym garnizonie, a tym bardziej na Strzelca, członka organizacji rezerwistów, młodzika z P.W. lub tp. musiał denerwować i do głębi zasmucać prawdziwego, z duszy i serca, żołnierza.
W roku, 1930 (jeżeli mnie, co do daty pamięć nie myli) — pisał wyżej już cytowany Oberst Bauer w berlińskiej Deutsche Tageszeitung, (którą musiałem czytać „z urzędu”, pracując w Sztabie Głównym):… in Polen gibt es viele Militärs, aber keine Soldaten… To krótkie zdanie zagranicznego fachowca zawiera druzgocącą ocenę dyscypliny Wojska Polskiego i według mego, niestety słuszną. Udowodniła to zresztą kampania wrześniowa, o czym będzie jeszcze mowa później.
Dyscyplina wojskowa polega na skrupulatnym i dokładnym, bezkompromisowym wypełnianiu wszystkich swoich obowiązków w myśl regulaminów, instrukcji i przepisów. Rozumiem, że pojęcie dyscypliny można zdefiniować również innymi słowami. Niezdyscyplinowanym jest żołnierz, który nieprzepisowo staje na baczność (ręce i nogi!), nieprzepisowo salutuje, ma guziki niedopięte i mundur niewyczyszczony, pas główny niedociągnięty, nosi ręce w kieszeniach, nie melduje przepisowo, zachowuje się nieprzepisowo na ulicy lub — jak tu w Londynie — wbrew rozkazowi naczelnego Wodza nosi trzcinkę angielską i furażerkę, krytykuje przełożonych i starszych, nie wykonuje wszystkich rozkazów i nakazów. Dyscyplina obowiązuje wszystkich żołnierzy, bez względu na szarżę. Przykład idzie z góry.
Pod tym względem stosunki w wojsku polskim w czasie pokoju były wprost horrendalne. Gdy na ten temat rozmawialiśmy często w Polsce, „przeciwnicy — wśród oficerów — takiej dyscypliny argumentowali: „nasz żołnierz będzie się bił lepiej od Niemców. Bosy i głodny będzie wykonywał rozkazy”.
Znów wielkie nieporozumienie. Kto nie wykonuje w służbie codziennej łatwych rozkazów czy przepisów w czasie pokoju, to jakże ma wykonywać trudne obowiązki i rozkazy w ogniu bitwy? Czyż droga od kompromisu z sumieniem, obowiązkowością itd. — nie jest już otwarta?
Tutaj kampania jesienna w Polsce wykazała, kto miał rację? Setki sprawozdań stwierdza, że żołnierz nasz bił się na ogół stosunkowo dobrze, gdy był najedzony i wyspany i gdy miał bezwzględnych dowódców. Gdy był „głodny i chłodny” i miał miękkiego dowódcę z rezerwy, rozłaził się i rozpraszał, aby do swego oddziału nigdy już nie powrócić.
Niemieckie regulaminy odróżniają Manneszucht i Gefechtsdisziplin.- Jedno i drugie było zawsze i jest u Niemców na bardzo wysokim poziomie. Skutek widzieliśmy w roku 1870/71, 1914/18, no i dotychczas w tej wojnie. U nas pierwszej nie było nigdy, a druga, jak pokazała kampania jesienna w Polsce, przeważnie zawiodła. Stwierdzają to setki sprawozdań. Kto u nas rozumiał ważność takiej dyscypliny i ją propagował, uchodził za „zniemczonego”.
Dyscypliny nie można wpoić wojsku, karami. Podstawą zdyscyplinowania wojska jest dobra, gruntowna, bezlitosna i bezkompromisowa pod względem wymagań szkoła rekruta i dalsze dwa przynajmniej lata w tym samym duchu prowadzonej dalszej służby czynnej. Charaktery krnąbrne muszą być łamane natychmiast drakońskimi karami.
U nas przez lat 20 takiej szkoły rekruta nie miał żaden żołnierz, bo z rozkazu Ministerstwa brakło na nie czasu. Jeden tylko przykład: w artylerii rekruci przybywali pod koniec lutego. 1 marca rozpoczynała się szkoła rekruta, która musiała być ukończona do 15 kwietnia, a najdalej do 1 maja, gdyż pułki wyruszały na poligon. Czyli sześć-osiem tygodni na wyszkolenie podstawowe, pieszą musztrę, służbę wewnętrzną, służbę polową, działoczyny, konną jazdę (jezdni, zwiadowcy, telefoniści), znajomość sprzętu, karabinów itd. itd. To wszystko w sześć do ośmiu tygodni. Odliczając przypadającą w tym czasie Wielkanoc, Zielone Świątki, Wniebowstąpienie i Boże Ciało, niedziele i soboty po południu, pozostawało na szkolenie (licząc osiem tygodni) mniej więcej 40 dni, po 6 godzin na szkolenie (od godz. 8-11 i 14-17, bo reszta czasu na służbę wewnętrzną, odpoczynek, stajnię, czyszczenie sprzętu) wynosi to 240 godzin. Ale od tego czasu trzeba jeszcze odliczyć przedmioty niewojskowe, jak przynajmniej dwie godziny tygodniowo nauka pisania i dwie godziny tygodniowo pogadanka oświatowo-kulturalna. Pozostaje na „szkołę rekruta” 208 godzin. Przeliczając te godziny znów na dni po „sześć” godzin pracy, wynosi to 35 (trzydzieści pięć!), dni wyszkolenia rekruckiego. To nie była szkoła rekruta. To była galopada, „gonitwa po łebkach”, i to przy przeciętnie niskim poziomie umysłowym polskiego rekruta.
Podobnie, a może nawet gorzej, było w piechocie z dwukrotnym w roku wcielaniem rekruta. Z takiej szkoły rekruta nie mógł wyjść zdyscyplinowany żołnierz. Całe „szkolenie” kanoniera trwało w ogóle tylko do połowy września, gdy starszy rocznik zwolniono, dotychczasowy, młodszy rocznik stawał się fornalami i robotnikami.
Wynik takiej szkoły rekruta pokazała kampania jesienna w Polsce. Podobnie sprawa wyglądała z podchorążymi. Najbardziej błędnym było to, że nie byli jako szeregowcy wcielani do pułków, gdzie by poznali prawdziwe życie żołnierskie i żołnierza z jego blaskami i cieniami. W szkole podchorążych , zwłaszcza rezerwy, całe wyszkolenie szło też w tempie galopady. Przychodził taki kapral czy plutonowy podchorąży rezerwy do pułku, miał dużo teoretycznych wiadomości, ale w ogóle nie był żołnierzem, jeno cywilem w mundurze. I to zaważyło na bojowości wojska polskiego podczas kampanii jesiennej w Polsce, a skutki widzimy też w Szkocji.
W roku 1921 Główna Księgarnia Wojskowa wydała w tłumaczeniu polskim książkę generała niemieckiego von Balcka pod tytułem „Rozwój taktyki podczas wielkiej wojny”. Omawiając wyszkolenie byłej C.K. armii austriacko-węgierskiej, autor dosłownie się wyraził: …Es war eine Halleluja Ausbildung.
Niestety i u nas tak było: „wyszkolenie na pokaz, a dyscyplina polegała na „trzaskaniu obcasami” i głośnym krzyczeniu „na rozkaz”, aby potem ten rozkaz źle albo wcale nie wypełnić” (L.dz. 1683/40).
Potem przyjeżdżał generał na inspekcję i wyganiając oficerów pułku, pytał się rekrutów czy w ogóle szeregowców, czy im się krzywda nie dzieje. To już była demagogia i podkopywanie powagi bezpośrednich, niższych dowódców. Nasi kanonierzy mieli tyle esprit de corps i wrodzonego taktu, że nieznany mi jest wypadek, aby się, który kiedykolwiek — jak Polska długa i szeroka — użalał na swego oficera ze swego pułku wobec zupełnie mu obcego generała. Zresztą stosunek szeregowych do oficera i na odwrót był w wojsku polskim bliski i serdeczny, że trudno już o lepszy. Sądzę, że pod tym względem wojsko polskie stało na pierwszym w Europie. Przykład bezwzględnej i bardzo ostrej dyscypliny, a jednak „demokratycznej”, (jeśli tak już musi być) mamy w wojsku angielskim. Ale w angielskim wojsku kary dyscyplinarne są bardzo dotkliwe, a w angielskich wojskowych zakładach karnych biją niemiłosiernie.
Toteż angielski demokrata w mundurze wie, że brak dyscypliny się nie opłaca. Więc jest zdyscyplinowany. Mrzonką doktrynerską jest dyscyplina masy, jaką jest wojsko, oparta na „duchu i dobrej woli”. Bez egzekutywy, bez natychmiastowych i bezwzględnych rygorów karnych w masie nie może być dyscypliny. Wychować w takich zasadach, choć jedno pokolenie polskie, a rygory karne będą w praktyce już niepotrzebne. Każdy Polak będzie wiedział, że wojsko to wielka rzecz, a spełnienie obowiązku jest ważniejsze od zachowania zdrowia i życia…
W Polsce — w Płocku w 8 pal — w roku 1933 kilku kanonierów ze Szkoły Podoficerskiej, którzy samowolnie na Boże Narodzenie wyjechali na „polski” urlop i dopiero po ośmiu dniach powrócili, komendant szkoły oddał pod sąd. Dowódca dywizji, jako właściwy zwierzchnik sądowy, ukarał ich… 14-dniowym aresztem i uśmiechnięci wrócili z Modlina do Płocka. Komendant szkoły mógł im dać 21 dni, dowódca pułku — 4 tygodnie. Oddano ich pod sąd, bo obaj dowódcy uznali, że zbyt wielka jest wina tych kanonierów, aby mogli być ukarani dyscyplinarnie. Wynik opisałem wyżej. W armii niemieckiej dostaliby nie mniej jak, rok więzienia i drugą klasę żołnierzy. Wypadki takie, jak wyżej opisany, były w wojsku polskim codziennym zjawiskiem. Armia bez egzekutywy karnej nie może być zdyscyplinowana. Armia niezdyscyplinowana nie może wygrać wojny.
Brak dyscypliny w wojsku polskim jest jedną z przyczyn klęski wrześniowej.
„Szeregowi uciekali, a nie oficerowie…”, „dowódcy wybiegali do natarcia, a gros szeregowych nie ruszyło się…”, „w nocnych marszach rozchodzili się, ginęli w ciemnościach, rano ani połowy stanów z przedwieczora nie można się było doliczyć…” itd., itd. (L.dz. 5760/40, 652/40, 1134/40, 1667/40, 4401/40, 1341/40, 1130/40, 1783/40, 1779/40, i jeszcze bardzo dużo innych).
Dowodem niesłuszności argumentu, jakoby „Polak nie nadawał się do drillu pruskiego”, może być Wojsko Polskie 1815-1831 roku, Wehrmacht i dywizje wielkopolskie 1919-1921 roku, a nawet jeszcze we wrześniu 1939 roku w Armii generała Kutrzeby w walkach pod Kutnem. Znany był również drill na pokładach naszych okrętów wojennych, a wiadomo, że ich dowódcą był admirał Unrug, były oficer marynarki niemieckiej, który w służbie nie znał żartów. Mimo to, a raczej właśnie, dlatego, duch i bitność naszych marynarzy, również na lądzie w obronie Oksywia i Helu, były doskonałe. (…).
Wojsko, w którym każdy żołnierz, od szeregowca do generała, nie obawia się bardziej niewykonania rozkazu niż ognia nieprzyjaciela i śmierci, nie jest zdyscyplinowane, rozproszy się w ogniu i wojny wygrać nie może. I dziwne zjawisko, zaobserwowane nie tylko przeze mnie podczas dwóch wojen na froncie i prawie 20-letniej pracy pokojowej, ale też przez wielu innych oficerów: Żołnierz polski szanuje, wysoko ceni i kocha dowódcę, który jest ostry, wymagający i bezkompromisowy w służbie, pod jednym oczywiście warunkiem: by sam świecił zawsze dobrym przykładem i był bezwzględnie sprawiedliwy i życzliwy dla podwładnych. Żołnierz jest dumny z takiego dowódcy pododdziału czy oddziału, do którego należy, a pokpiwa sobie z dowódcy występującego przed frontem jak baba, nieprzepisowo ubranego czy zachowującego się i lamentującego bezustannie, że „następnym razem będzie zmuszony ukarać winnych”.
Zatrzymałem się tak długo nad tym zagadnieniem, gdyż brak dyscypliny w wojsku polskim w najszerszym tego słowa znaczeniu, od najwyższych do najniższych stopni, był ciężką i w naszych warunkach nieuleczalną chorobą, która zaciążyła fatalnie na przygotowaniach do wojny i na samym przebiegu kampanii. Groźne następstwa tego zła ciążą jeszcze dzisiaj na formacjach wojska polskiego na emigracji. Nigdy żadne „choroby emigracyjne” czy inne rzekome „załamania psychiczne” nie mogłyby do tego stopnia zachwiać po prostu podstawowymi zasadami dyscypliny wojska na emigracji, gdyby będący tutaj oficerowie, zwłaszcza rezerwy, byli gruntownie i bezkompromisowo zdyscyplinowani już w szkole rekruta i w dalszym toku swej pokojowej służby wojskowej. Tę zasadniczą wadę wojska polskiego znali wszyscy Inspektorowie Armii i o niej przy każdej sposobności meldowali. Jeden z nich, (nie pamiętam tylko który, ale sam fakt jest bezwzględnie prawdziwy) wyraził się, że: „Nigdy chyba w 1000-letniej swej historii wojsko polskie nie było tak „zdrillowane” jak wyżej wymienione oddziały polskie. A jednak tylko takie wojsko mogło stoczyć tak zażarte i krwawe walki jak bitwa pod Grochowem 25.II.1831 r., gdzie 2 dywizja gen. Żymirskiego nie oddala Olszynki, mimo wielokrotnej przewagi Dybicza, a zachwiana po ogromnych stratach i śmierci swego dowódcy w obliczu bezustannie napływających odwodów Dybicza, z równą brawurą została wsparta przez 3 dywizję gen. Skrzyneckiego. I tylko takie wojsko mogło się zakrwawić, a nie ustąpić w maju pod Ostrołęką i tylko takie wojsko… bić się w sto lat później zwycięsko pod Nakłem i Zbąszyniem, Bobrujskiem, Humaniem i Mińskiem i tylko takie wojsko mogło się bić w beznadziejnej wprost sytuacji pod Kutnem z odwagą i pogardą śmierci, które wywołały podziw i uznanie wroga — a poza tym wziąć jeszcze 30.000 jeńców niemieckich”.
Zdaje mi się, że generał Sosnkowski „w wojsku polskim tylko ten żołnierz jest zdyscyplinowany, który sam nim chce być”. Innymi słowami: dyscyplina w Wojsku Polskim zależała od dobrej woli każdej jednostki. Jest to oczywiście zbyt krucha podstawa dla ugruntowania i utrzymania dyscypliny w masie, jaką jest duże, nowoczesne wojsko z poboru.
Z zagadnieniem dyscypliny łączy się zagadnienie odpowiedzialności. Opiszę je tylko w kilku słowach. I ono było w Wojsku Polskim postawione zupełnie błędnie. Z jednej strony ucieczka od odpowiedzialności (często całymi miesiącami brak decyzji w najrozmaitszych sprawach), a w razie potrzeby, spychanie winy na podwładnych (akta byłego Biura Rejestracyjnego). Z drugiej strony karanie Bogu ducha winnych ludzi za cudze winy. Na przykład ukaranie dowódcy baterii, a nawet dowódcy dywizjonu za to, że przy przeglądzie przez dowódcę pułku jakiś koń był niedoczyszczony, kanonier miał brudne kalesony czy nogi, a nawet za to, że kanonier z danej baterii źle salutował dowódcy pułku lub tp.
To był „świat na opak„. Demoralizował żołnierzy wszystkich szczebli i podrywał do reszty zasady dyscypliny. Mogły nawet zachodzić wypadki rozmyślnego złego czynu, gdy podwładny wiedział, że przełożony za niego będzie miał przyjemność.
I tu wojsko brytyjskie wzorowo sprawę rozwiązało. Każdy jest odpowiedzialny indywidualnie za swój zakres pracy. Więc kanonier odpowiada też sam za siebie. Jest to też ważny moment wychowawczy. Przepis o karaniu oficerów zawodowych w czasie pokoju aresztem obostrzonym, to jest na odwachu, winien być bezwzględnie zniesiony. Oficer może być ukarany tylko karą honorową, to jest aresztem pokojowym „na słowo”. Już areszt pokojowy dla człowieka honoru jest karą po prostu nieznośną. Jeżeli oficer popełni większe przewinienie, na przykład pijaństwo, winien być zaraz zwolniony z Wojska Polskiego, co radykalnie oczyszcza korpus oficerski z niepożądanego elementu i wpływa wychowawczo na cały korpus oficerski. Kara odwachu jak i kara więzienia godzą w honor munduru oficerskiego. Wojsko niemieckie też ich nie zna.
Autor „U źródeł polskiej niemocy wojskowej” pisze na ten sam temat, poruszając nieco szerzej temat rezerwistów, u których z natury rzeczy dyscyplina była i jest po dziś dzień, najsłabsza: „Ogólnie rezerwa składała się z dwóch warstw: z inteligencji i z warstwy z niższym wykształceniem lub bez wykształcenia. Inteligencja, to masa oficerów i podchorążych rezerwy, czyli masa niższych dowódców. Trzeba zdać sobie sprawę ze znaczenia, jakie posiada ta masa w nowoczesnym wojsku. Bez dobrego oficera rezerwy nie osiągnie się wielkich rzeczy na wojnie. W natarciu plutony i kompanie źle dowodzone pomieszają się bardzo prędko, połowa strzelców zostanie w tyle, co lepsi poniosą niewspółmierne straty, w osłonie żołnierze po prostu uciekną, rozpoznanie nie da żadnego wyniku, a w działaniach powstrzymujących wszystko się pomiesza i pogubi. W artylerii zły oficer rezerwy jest tylko balastem. W taborach doprowadzi od razu do zamętu i ciężkich wykroczeń przeciwko dyscyplinie. Dodajmy do tego, że zły oficer rezerwy — to wzmożona dezercja, rabunek, zniszczenie broni, wyekwipowania i wszelkiego sprzętu.
Toteż wychowanie i wyszkolenie oficera rezerwy należą do najczulszych zagadnień i powinny być otoczone specjalną opieką. Tak też było i u nas z tym wielkim zastrzeżeniem, że sprawa należytego wychowania oficerów rezerwy była rozwiązana całkowicie błędnie, natomiast wyszkolenie było postawione dobrze. Możemy popatrzeć prawdzie w oczy i przyznać się, że nasz przeciętny inteligentny chłopak ma w sobie mało wrodzonych zalet dowódcy. Ustalmy te zalety. Jest to przede wszystkim obowiązkowość, a potem chęć brania na siebie odpowiedzialności, inicjatywa i energia. Tego wszystkiego w większości wypadków nie mamy we krwi. Obowiązkowość naszego oficera rezerwy sięgała wielekroć tylko od chwili wydania rozkazu, do zakończenia marszu, do rozwinięcia kompanii, do odprzodkowania dział na stanowisku. Po takim wysiłku następowało gwałtowne odprężenie w formie jakiegoś niepojętego zobojętnienia na wszystko, co się dzieje dokoła.
Nasz oficer czy też podchorąży rezerwy to najczęściej synonim jakiejś rozbrajającej nieśmiałości wobec przełożonych i podwładnych. Do najrzadziej spotykanych wyjątków należał wypadek, kiedy oficer rezerwy kontrolował wykonanie komendy i kazał powtórzyć źle wykonany chwyt lub zwrot. Zwykle był to automat do podawania mniej lub więcej nieprawidłowych komend i rozkazów głosem cichym, nieśmiałym, który nie przenikał, nie podrywał strzelców, lecz ginął niedosłyszany i niezrozumiały.
I cóż z tego, że ten oficer czy podchorąży nałykał się wielu teoretycznych i nawet bardzo mądrych wiadomości, co z tego, że programy wyszkolenia były tak piękne, kiedy produkowano wojskowych niedołęgów, rozlazłych ciurów obozowych, zamiast mniej nawet uczonych, ale za to z nerwem życia, śmiałych i energicznych dowódców. Można im było darować i trzeba było odmawiać im stopnia oficerskiego, gdy nie potrafili wymagać od podwładnych i dopilnować wykonania, czyli gdy nie potrafili być dowódcami. Ażeby taki cel osiągnąć, trzeba było nie tylko uprościć przeładowane programy szkolne, ale trzeba było zastrzyknąć zupełnie nowego ducha naszemu szkolnictwu. Trzeba było wyrobić wzorową, sprężystą postawę żołnierską, głos, komendę, dziarskość zachowania się. Do tego można była dojść odpowiednim doborem kadry, nastawionej dopiero, w drugim rzędzie na uprawianie profesorstwa, a zamiast wielkich, papierowych programów trzeba było wprowadzić żelazną dyscyplinę, bo tylko, kto przez nią przeszedł, może przy naszym charakterze narodowym pilnować samego siebie i stawiać wymagania innym. Wreszcie należało stanowczo odrzucić metodę patrzenia przez palce na jednostki nienadające się na stanowiska oficerów, gdyż produkcja takich dowódców niedołęgów godziła w podstawy wojska. Sprawy te rozumiano u nas bądź opatrznie, bądź też lekceważono je. Na przykład w jednej szkole podchorążych rezerwy piechoty dowódca dywizji rozkazał wydać świadectwa ukończenia kursu z wynikiem dodatnim wszystkim uczniom i to nawet najgorszym, aby „nie wzbudzać podrażnienia w społeczeństwie”.
Zupełnie podobnie miały się sprawy z kontyngentem, czyli z szeregowymi powołanymi do wojska na podstawie ustawy o powszechnym obowiązku służby wojskowej. Wyszkolenie ich stało na dobrym poziomie, natomiast wyrobienie żołnierskie było zupełnie niewystarczające. Wyobrażano sobie w naszym wojsku, że łagodnością, perswazją, pogadankami i upomnieniami można z rekruta zrobić dobrego żołnierza. Być może, że takie metody wystarczyły w legionach, gdzie materiał żołnierski był zupełnie innego gatunku. Nasz żołnierz nie lubi prowadzenia przez zamszową rękawiczkę, ani sobie zresztą tego nie ceni. Imponuje mu energiczne, ostre, ale — dodajmy jeszcze jedno — sprawiedliwe i życzliwe traktowanie. Przy łagodnym, pobłażliwym dowodzeniu nasz żołnierz rozłazi się, do czego ma już wrodzoną skłonność. Zaniedbuje się natychmiast w ubiorze, wykoślawia postawę, nie dba o broń i o powierzony mu sprzęt i konie.
Obowiązkiem kadry było przeciwdziałać temu wszystkimi dopuszczalnymi środkami. Ciężkim błędem jest bowiem sądzić, że wszystko jest w porządku, gdy żołnierz dobrze strzela i umie kryć się w terenie. Lepiej jest, gdy robi to gorzej, ale za to ma we krwi poczucie, że rozkaz jest dla niego świętością, kompania rodziną, a powierzona mu broń bezcennym skarbem. Gdyby tak u nas było, nie widzielibyśmy zapewne już w pierwszych dniach wojny tylu zabłąkanych, wałęsających się żołnierzy, a jeszcze po kilku dniach tyle porzuconej broni. Zresztą nie potrzeba było na to wojny. Na iluż to manewrach widziało się tłumne pielgrzymki żołnierzy różnych stopni, nawet z bronią maszynową, wlokących się z dala od swych oddziałów i przynoszących wstyd swoim dowódcom.
Czy można temu przeciwdziałać tylko perswazją? Dzisiaj wiemy już na pewno, że była to z gruntu fałszywa droga. Jest to charakterystyczne, że na wojnie najporządniej trzymały się oddziały kawalerii, w której dyscyplina była stosunkowo najostrzejsza. Trzeba było także uciec się do ostrzejszych środków, których nasi dowódcy nie lubili. Można podać jako przykład niebywałych stosunków, jakie panowały pod tym względem, wypadek, kiedy świeżo wyznaczony dowódca batalionu stwierdził, że we wszystkich jego kompaniach księgi karne są prawie zupełnie czyste. Jak się okazało, dowódca dywizji, a za nim także i dowódca pułku byli zdania, że nałożone kary dyskwalifikują zdolności wychowawcze dowódcy kompanii. (…) Wychowanie żołnierza pozostawiało u nas bardzo wiele do życzenia.
Na Zaolzie gros artylerii wyruszyło bez koców i plecaków, bez hełmów i masek gazowych, bez siatek opl i pistoletów, ale -co gorsza również bez etatowej ilości koniecznie potrzebnych do strzelania przyrządów optyczno-mierniczych. Tych rzeczy, bowiem nie było. Dowódcy dyonów i baterii wraz ze swymi pocztami jeździli na rozpoznanie (…) autobusami międzymiastowymi (gdy jeszcze kursowały), gdyż z braku czasu nie byli w stanie konno odbywać codziennie po kilkadziesiąt kilometrów w górskim terenie, a środków motorowych nie posiadali. (…).
Dowódca Lotnictwa Grupy Operacyjnej, pułkownik Kalkus, przydzielił do współpracy z artylerią samoloty niewyposażone w radio nadawczo-odbiorcze. Dopiero na energiczną interwencję dowódcy artylerii Grupy Operacyjnej pułkownika Bogusławskiego u dowódcy Grupy Operacyjnej generała Bortnowskiego, pułkownik Kalkus do współpracy z artylerią przydzielił bombowce typu „Łoś” (bo posiadały radio).
Czeska artyleria ciężka (24 cm.) stała poza zasięgiem naszych najdalszych celowników (to te same działa, które w rok potem zburzyły Warszawę). Gdyby w tę „ostatnią sobotę” (Rostand) Czesi nie byli przyjęli ultimatum Ministra Becka, to nasza artyleria — słabsza znacznie pod względem nowoczesności i kalibru zostałaby obezwładniona przez artylerię czeską i nie byłaby w stanie „utorować drogi własnej piechocie” przez fortyfikacje czeskie. Zdobycie zaś tych fortyfikacji przez samą piechotę bez odpowiedniego wsparcia własnej artylerii byłoby więcej niż wątpliwe. (Powyższe podaję z pamięci według sprawozdania dowódcy artylerii grupy operacyjnej „Zaolzie”, pułkownika Bogusławskiego).
Już po zajęciu Zaolzia przez nas w październiku 1938 roku, jeździł podpułkownik dyplomowany Jan Ciałowicz, aby zbadać fortyfikacje czeskie. Na podstawie danych o położeniu artylerii czeskiej i polskiej i po zbadaniu fortyfikacji czeskich doszedł ppłk Ciałowicz do tych samych wniosków, jakie zameldował pułkownik artylerii Bogusławski w swym obszernym meldunku. Tak płk Bogusławski jak i ppłk Ciałowicz byli specjalistami nie lada i kroczyli na czele najwybitniejszych polskich artylerzystów. „Doświadczenia poczynione na Śląsku Zaolziańskim, aż nadto dobitnie stwierdziły panujący u nas bałagan, jednak mało zrobiono w kierunku jego usunięcia…” (L.dz. 1683/40).
Wiadomości o „bałaganie” zaolziańskim rozeszły się szybko po całym wojsku, co tym łatwiej się stało, bo grupa operacyjna „Zaolzie” składała się z najróżniejszych oddziałów wojska polskiego, przywiezionych z kilku korpusów. (…).
Oficerowie w sztabach, a nawet szefowie departamentów i oddziałów oraz pierwsi oficerowie w G.I.S.Z., poza nielicznymi wyjątkami, na ogół nie orientowali się, jak całokształt spraw przygotowań wojennych wygląda, gdyż byli zamknięci w swych wąskich komórkach pracy. Takiemu stanowi rzeczy sprzyjała szczególnie „tajemnica” wojskowa, specyficznie wynaleziona i szerzona przez Szefa Sztabu. Z ogółu oficerów zawodowych (…) każdy sądził, że choć on sam nie ma specjalnego zadania wojennego lub nic nie wie, to na pewno inne departamenty, oddziały czy sztaby pracują. Gdy komuś zaczynało świtać, że coś jest nie w porządku lub, gdy ktoś na pewnym wycinku pracy wyraźnie już widział brak zarządzeń, nieróbstwo, bezplanowość i o tym przy okazji referatu meldował przełożonym lub prywatnie przy sposobności starszym, otrzymywał odpowiedź: „To do pana nie należy…”, „Pan Marszałek o wszystkim myśli”, „Pan się przejmuje …”, „Pan szerzy defetyzm …” lub tp., (wielokrotnie tego doświadczyli: generał Fabrycy, generał Norwid, generał Miller, pułkownik Glabisz, tak bliski obu Marszałkom, i wielu innych).
Z Inspektorów Armii tylko generał Piskor i generał Szylling nie przeczyli, że jest źle. Z generałem Sosnkowskim nie miałem nigdy sposobności rozmawiać na te tematy. Ale wiem od podpułkownika Ciałowicza, że widział zło, ale nie mógł albo nie chciał się przeciwstawić. Przy sposobności przeglądania „memoriału artyleryjskiego„, o co go ppłk Ciałowicz specjalnie prosił, generał Sosnkowski powiedział: „W takim stanie, jak dzisiaj, artyleria nasza nie jest zdolna prowadzić walki”. — A na prośbę ppłk Ciałowicza, aby ułatwić przeforsowanie postulatów tego memoriału u Marszałka, generał Sosnkowski odpowiedział: „Moje pośrednictwo u Marszałka mogłoby wam (tj. artylerii) tylko zaszkodzić. Postarajcie się innymi drogami dotrzeć do Marszałka”.
Na prośbę ppłk Ciałowicza znalazłem tę „inną drogę” przez pułkownika Glabisza, który spowodował, że Generalny Inspektor wezwał do siebie generała Millera. Sam, bowiem nigdy by się nie odważył zameldować u Marszałka.
Słyszałem też, jeszcze w 1938 roku w Warszawie z najbliższego otoczenia generała Sosnkowskiego (od pułkownika Kieszniewskiego), że na sugestie swych oficerów, aby w tak beznadziejnym położeniu zrobił porządek, generał Sosnkowski miał odpowiedzieć: „Polska jest za słaba i w zbyt trudnym położeniu wojskowo-politycznym, aby mogła w przeciągu kilku lat wytrzymać drugi zamach”.
Teraz mimo „tajemnicy”, która tak złowrogo zaciążyła na przygotowaniu i przebiegu kampanii jesiennej w Polsce, o czym jeszcze będzie mowa w jednym z następnych rozdziałów, spadły łuski z oczu nawet najbardziej niepoprawnych optymistów. Oficerowie zawodowi zrozumieli, że jest źle, że Wojsko Polskie nie jest przygotowane do wojny w ogóle, a do wojny z tak potężnym przeciwnikiem, jak Niemcy, w szczególności. Równocześnie zrozumieli, że wojna z Niemcami się szybko zbliża.
Ani fanfaronada prasy rządowej o triumfalnym zajmowaniu Zaolzia, ani obfite opisy wspaniałych przyjęć w Warszawie ministra Ribbentropa i później ministra Ciano nikogo nie zdołały już wprowadzić w błąd. Szeroko komentowano milczenie Trzeciej Rzeszy o Polsce w Monachium jako znak złowrogi. Z szybkością błyskawicy podawano sobie z ust do ust wiadomości o rzekomych krwawych starciach wojska polskiego z wojskiem niemieckim pod Boguminem, potem o żądaniu ministra Ribbentropa podczas wizyty w Warszawie oddania przez Polskę Gdańska i Pomorza, i jeszcze dużo więcej. Brak oficjalnych komunikatów w tych sprawach sprzyjał powstawaniu coraz to nowych plotek, w czym niewątpliwie maczali też palce panowie Goebbels i Hess. Świadomość zbliżającej się z Niemcami rozprawy wzrastała coraz szybciej i mocniej, a z nią niepokój i nerwowość tak w społeczeństwie, jak szczególnie wśród korpusu oficerów zawodowych. Tragedią oficerów zawodowych było, że widzieli zbliżającą się wojnę, wiedzieli, że wojsko polskie do takiej rozprawy zupełnie nie jest gotowe, słyszeli lub czytali buńczuczne oświadczenia wysokich dygnitarzy wojskowych i państwowych i butny ton prasy, rozumieli, że cała propaganda jest kłamliwa, że przebieg wojny będzie klęską tragiczną, a sami nic zmienić nie mogli i musieli milczeć. W takim nastroju psychicznym i nerwowym polscy oficerowie zawodowi przeżyli zimę 1938/39 i weszli w okres bezpośredniego zagrożenia Państwa.
W telegraficznym wprost skrócie wykazałem, powyżej, co zrobił Marszałek Rydz-Śmigły w okresie maj 1935 – marzec 1939 dla obronności Państwa i ile i co zaniedbał. Konkluzja z powyższego może być tylko jedna:
Ani wojsko, ani Państwo do wojny nie były gotowe, z braku dalekowzroczności i przewidywań oraz nieuctwa, niedbalstwa i bezgranicznej lekkomyślności odpowiedzialnych czynników.
Na zewnątrz frazeologia „mocarstwowa”, do wewnątrz (…) pustka mózgów i „tajemnica”, mająca uśpić czujność społeczeństwa. Przypomina się bajka Lafontaine’a o żabie i o wole. Stan wojska polskiego w przededniu wojny można najlepiej scharakteryzować słowami niemieckiego pułkownika, (które wyczytałem, — choć w innym związku — w komunikacie Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza): Glänzend aber hoffnungslos.
II. W PRZEDEDNIU WOJNY
Opowiadano sobie w G.I.S.Z. na ucho, że Ossowiecki rzekomo powiedział Generalnemu Inspektorowi, że nie będzie wojny. Nie wiem, ile w tym jest prawdy, ale faktem jest, że w wybuch wojny czynniki decydujące chyba nie wierzyły. Wspomniałem już, co należy sądzić o wierze lub niewierze w wybuch wojny odpowiedzialnych za obronność Państwa czynników, wiec przede wszystkim Generalnego Inspektora, Ministra i Szefa Sztabu Głównego. Czyny ich w tym okresie świadczą atoli, że rzeczywiście w wybuch wojny nie wierzyli. Jeżeli zaś orientowali się w groźnym położeniu politycznym i wyczuwali bezpośrednie już niebezpieczeństwo, a jednak — jeszcze w ostatniej chwili — nie zrobili wszystkiego, co było możliwe, aby przynajmniej rozmiar nieuniknionej klęski zmniejszyć, to działalność ich kwalifikuje się mianem, które samo się narzuca każdemu myślącemu człowiekowi.
W tym nawet okresie, marzec 1939 — wrzesień 1939:
— fabryki (czołgów, samolotów, dział artyleryjskich i przeciwpancernych i amunicji) nie pracowały na trzy zmiany, ale nawet nie pracowały na dwie zmiany, częściowo jak już wspomniałem o P.Z.L. tam w ogóle nie pracowano, a częściowo, jak P.Z. Inż. nie było zamówień na sprzęt nowy;
— polowe roboty fortyfikacyjne rozpoczęto dopiero w czerwcu, a częściowo nawet w lipcu, użyto do tych robót nie setki tysięcy bezrobotnych lub innych cywilnych sił roboczych, ale żołnierzy pułków;
— nie zmilitaryzowano policji państwowej, o co od kilku lat starał się bardzo usilnie Główny Komendant Policji Państwowej na podstawie ustawy o mobilizacji Państwa i policji państwowej.
Wojsko straciło przez to możność dysponowania policją państwową, która z jednej strony mogłaby odciążyć wojsko w pracy mobilizacyjnej, mobilizując część: „…żandarmerii polowej, taborów, oddziałów roboczych i oddziałów wartowniczych…”(L.dz.994/A/40),z drugiej zaś strony, posiadając po zmobilizowaniu 60.000 ludzi, własną sieć radio, telefon, 50 motocykli i w każdym powiecie łazik, a w każdym województwie duży samochód transportowy, a kierowana przy tym rozkazami dowódców Armii i działając w zwartych oddziałach, byłaby usunęła kilka zjawisk, które bardzo ujemnie wpłynęły na przebieg kampanii jesiennej w Polsce właśnie z braku zapory policyjnej i regulacji oraz kontroli ruchu (jak między innymi masy uciekinierów na drogach, a wśród nich dezerterów, maruderów, szpiegów i agentów „piątej kolumny”). Policja też — jak w Niemczech — mogła na tyłach kierować opl, akcją przeciwpożarową itp.
„…gdyby zmilitaryzowanie policji było zdecydowane w sierpniu 1939 roku, byłyby zupełnie inaczej wyglądały sprawy bezpieczeństwa na tyłach armii i sprawy ewakuacji majątku państwowego. Policja, bowiem uzyskałaby prawo pełnienia służby w rejonie etapów armii, którego jej w ubiegłej wojnie odmawiano, miałaby prawo ingerencji w stosunku do osób ubranych w mundury wojskowe, których chmary włóczyły się na tyłach skoncentrowanych jednostek bez żadnej kontroli ze strony wojskowych organów bezpieczeństwa, bo żandarmerii wojskowej starczyło zaledwie na rejony dywizji. Policja nie pilnowałaby już siatek, parkanów i ruder, ale zajęłaby się służbą dla Armii i może wcześniej byłaby wzmocniona… Tak zaś policja trzymana z dala od zagadnień wojskowych była jak tabaka w rogu i liczba jej, po zmobilizowaniu sięgająca 60.000 ludzi, nie odegrała takiej roli jaką odegrać powinna i mogła”. (L.dz.994/A/40);
— braków zasadniczych, na uzbrojenie i wyposażenie wojska nadal nie usuwano lub czyniono to w tempie, jakbyśmy żyli w najbardziej „spacyfikowanej” Europie;
— rozdano, co prawda karabiny przeciwpancerne, ale przechowywano je w zaplombowanych skrzyniach, o których nawet dowódca pułku nie wiedział, co zawierają. Krótko już przed wojną specjalnym rozkazem tajnym nakazano dowódcom pułków zebrać dowódców baonów, kompanii i o ile się nie mylę — po dwóch strzelców na kompanię i — po złożeniu przysięgi, że zachowają tajemnicę — zapoznać ich z tym sprzętem.
Trudno rzeczywiście zrozumieć, co zamierzano przez taką „tajemnicę” osiągnąć. Rozum przecież mówił, że fakt posiadania tej broni przez wojsko polskie nie powstrzyma Hitlera od wykonania powziętych decyzji. Gdyby zaś ta wiadomość miała jednak go powstrzymać, to należało ją właśnie rozpowszechniać, gdyż w naszym interesie leżało nie dopuścić do wybuchu wojny lub jej wybuch jak najdłużej odwlec. Nie była to też broń tak rewelacyjna, aby zjawienie się jej na polu walki było takim zaskoczeniem dowództwa i wojska niemieckiego, żeby mogło wpłynąć poważnie na psyche i morale nieprzyjaciela. Taką tajną bronią zaskoczenia byłyby na przykład promienie niewidzialne, zatrzymujące na daleką odległość silniki, powodujące na daleką odległość wybuch amunicji w jaszczach, samolotach i w ładowniach piechurów. Dążność do takich wynalazków byłaby wdzięcznym polem pracy w dziedzinie obrony państwa dla laboratoriów profesorskich w Uniwersytetach i Politechnikach oraz w wojskowych instytucjach technicznych. Taki wynalazek mógł w krótkim czasie dać nam zwycięstwo całkowite i takie samo, jak na przykład karabin maszynowy dałby je generałowi Chłopickiemu pod Grochowem. „Tajemnica” ta miała za to jeden dodatkowy, a poważny skutek. Ze sprawozdań, znajdujących się w aktach byłego Biura Rej. wynika, że po zabiciu lub zranieniu tych „wtajemniczonych” strzelców nikt już w pułku tych karabinów przeciwpancernych używać nie umiał.
Już w styczniu 1939 roku podczas wizyty w Warszawie Ribbentrop zażądał Gdańska i korytarza przez Pomorze. Czytałem nawet, że Hitler postawił osobiście ministrowi Beckowi to samo żądanie przy okazji jego wizyty w Berchtesgaden już jesienią 1938 roku. To były już chyba ostatnie dzwonki alarmujące. Mimo to nadal „nie wierzono w wojnę”. Przedstawiłem już wyżej w krótkich kilku zdaniach, jak zmarnowano ten czas w wojsku, to jest w linii, w policji, w fabrykach. Wiemy również, że zmarnowano go w wielu innych dziedzinach, na przykład społecznej. Zmarnowano również ten czas już ostatni na przygotowanie choćby w ostatniej chwili rozumnego planu wojny obronnej przeciw Niemcom.
Nasze czynniki decydujące w sprawach polityki zagranicznej oceniały sytuację w ten sposób, że głównym przeciwnikiem Polski będą, zawsze Sowiety. Wojnę z Sowietami będziemy musieli poprowadzić sami. Ewentualna wojna z Niemcami nie będzie jednostronna, ponieważ w takim wypadku w wojnie weźmie udział Francja. „… od lat gros prac było poświęcone przygotowaniom do wojny na wschodzie z ZSSR, którego to sąsiada jeszcze Marszałek Piłsudski uznał za niebezpieczniejszego ( wbrew opinii płk dypl. Glabisza, a pod wpływem ministra Becka).” (L.dz.1533/40).
Stąd na pierwszy plan w pracach Sztabu Głównego i wysuwały się sprawy wschodnie; sprawy wojny na zachodzie były poruszane tylko fragmentarycznie. Studium planu zachodniego rozpoczęto w 1937 roku; obejmowało ono jednak tylko jedną ogólną rozmowę wstępną Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych z Inspektorami Armii na temat charakteru działań przeciw Niemcom. Jednak do rozpracowania konkretnych planów nie doszło. Dopiero w marcu 1939 roku wypadki zmusiły nasze naczelne władze wojskowe do zajęcia się planem działania przeciwko Niemcom. W tych warunkach nie było mowy o rozpracowaniu szczegółowego planu działania. Generalny Inspektor Sił Zbrojnych w marcu dał wytyczne do osłony i wstępnego rozwinięcia sił, zaś w maju lub w czerwcu 1939 roku wytyczne do przygotowania działań odwodu (armia odwodowa generała Dęba).
Plan działań wojennych, poza okresem wstępnym, nie był ujęty w formę konkretną ani też nie był przygotowany w terenie. Jeśli istniał, to raczej tylko w umyśle Naczelnego Wodza lub jego najbliższych współpracowników. Na poparcie takiego przypuszczenia można przytoczyć:
1) wydanie „Wytycznych” dowódcy głównego odwodu dopiero po paru miesiącach od chwili zagrożenia;
2) niewykonanie żadnych przygotowań ani rozpoznań terenowych sięgających w głąb poza teren operacyjny armii (poza budową mostów na Wiśle i Pilicy). Rozpoznania terenowe w głąb rozpoczęto na kilka dni przed wojną;
3) Oddział III Sztabu Głównego otrzymał dopiero na miesiąc przed wojną rozkaz opracowania zasadniczych postulatów operacyjnych, politycznych, przemysłowych i komunikacyjnych, dotyczących planu dalszej wojny (sprawozdania płk Kopańskiego);
4) Na kilka dni przed wojną Generalny Inspektor zdecydował przesunięcie odwodów Naczelnego Wodza ku południowi, co wskazywało na zasadniczą zmianę koncepcyjną (płk Jaklicz i płk Kopański).
Plan z marca 1939 roku obejmował więc tylko zadania osłony i rozwinięcia wstępnego. Obejmował on wyłącznie zadania dla poszczególnych armii, bardzo zwięzłe wskazówki wykonawcze, ogólne i ilościowe O. de B. armii, wychodząc z założenia konieczności:
1) obrony najbogatszych części kraju (Śląsk, Poznańskie);
2) umożliwienia przeprowadzenia mobilizacji ogólnej;
3) zachowania własnego prestiżu w sprawach Pomorza i Gdańska.
Plan osłony przewidywał kordonowe rozciągnięcie sił wzdłuż wszystkich granic z Niemcami. Brak myśli przewodniej w użyciu odwodów oraz ich przesuwanie w ostatnich chwilach, wskazuje na brak ogólnego planu działań dla wojny z Niemcami. Nie istniał również w naszych koncepcjach plan ogólny fortyfikacji granicy zachodniej. Do roku 1939 były wykonywane tylko fragmentaryczne umocnienia niektórych odcinków na Śląsku, w Gdyni i na Helu. Dopiero w marcu powstaje pewien plan fortyfikacyjny na zachodzie, jako pochodny planu osłony i wstępnego rozwinięcia sił. Plan ten nie jest wynikiem zasadniczej koncepcji fortyfikacyjnej, lecz wynika z zadań poszczególnych armii. Fortyfikacje nie mogą powstać w mgnieniu oka; ich budowa wymaga czasu i masy pieniędzy; o ile byśmy mieli plany fortyfikacyjne, to byśmy je realizowali przed marcem 1939 roku, a nie przystępowali do robót wykonawczych w lipcu 1939 roku. Wprawdzie w roku 1937 wydano zarządzenia intensywnych studiów na zachodzie, w wyniku czego przedstawiono do G.I.S.Z. plan obrony rejonu Brodnicy i zapoczątkowano prace nad projektem obrony Narwi. Jednak wobec braku kredytów i te fragmenty nie były realizowane. Budżet fortyfikacyjny na rok 1939/1940 przewidywał prace na wschodzie, na zachodzie znowu nie przewidywano prawie nic. Od marca Sztab Główny zaczął przeprowadzać virement kredytów ze wschodu na zachód, ograniczając się ściśle do przewidywań budżetowych (w granicach ustalonych kredytów). Do prac właściwych na zachodzie przystąpiono dopiero w końcu czerwca.
Na wcześniejsze rozpoczęcie prac Szef Sztabu Głównego nie pozwalał z uwagi na konieczność zachowania tajemnicy wojskowej. W końcu czerwca Generalny Inspektor Sił Zbrojnych zgadza się na prace w terenie (umocnienia polowe i niszczenia). W miesiącu lipcu, gdy prace w pierwszej linii były zaawansowane, poszczególni dowódcy armii występowali z wnioskami do Sztabu Głównego o przystąpienie do prac na drugiej linii Jednak Szef Sztabu Głównego nie dał decyzji i nie wyznaczył chociażby ogólnego przebiegu pozycji obronnej i jej przypuszczalnej obsady. Plan fortyfikacji jak również plan obrony nie istniał. Brak takiego planu nie pozwolił na planowe rozbicie projektowanych robót na okres pewnej ilości lat i na zorientowanie się w całokształcie potrzeb. Wszystkie wykonane prace stanowiły luźne fragmenty, niezwiązane ogólną myślą przewodnią. Tak samo luźnymi fragmentami były plany opracowywane w 1939 roku przez Inspektorów Armii. Zamiast opracowania całokształtu planu przez jedną centralną komórkę i następnie rozpracowania szczegółów, zaczęto pracę odwrotnie — to jest opracowanie szczegółów bez ogólnego planu.
Na potwierdzenie powyższych mych tez przytaczam poniżej wyciągi ze sprawozdań całego szeregu oficerów dyplomowanych, którzy pracowali w Oddziale II Sztabu Głównego:
„…W Zakresie moich kompetencji całokształt pracy operacyjnej Sztabu Głównego skoncentrowany był do końca 1938 roku na przygotowanie planu wojny z Rosją. Zachód był przygotowany tylko częściowo, w formie bezpośrednich studiów Inspektorów Armii z Generalnym Inspektorem, bądź w formie wykonawczej na szczeblu Sztabu Głównego:
- Studia Inspektorów Armii dotyczyły koncepcji ogólnych, prac teoretycznych i studiów terenowych, jednak bez ściśle jeszcze sprecyzowanego zadania i sił.
- Praca wykonawcza Sztabu Głównego objęła następujące zagadnienia:
- Studium rozwinięcia niemieckiego;
- Rozbudowa łączności na szczeblu Naczelnego Wodza i częściowo na szczeblu Inspektorów Armii;
- Rozbudowa fortyfikacji „Śląska”;
- Przygotowanie straży górniczej do współdziałania z wojskiem”. (L.dz. 1690/40).
Już na wstępie zaznaczam, że pułkownik Jaklicz w swoim obszernym sprawozdaniu żongluje pojęciami strategicznymi i operacyjnymi w sposób niesłychanie sprytny, mający chyba na celu w powodzi słów i komunałów utopić istotę zagadnienia. Może to imponować laikom i ich wprowadzić w błąd. Fachowcy tą rzekomą uczonością wywodów nie dadzą się zmylić z tropu. Doskonale odróżnią ziarno od plew. Poza tym sprawozdanie to zawiera cały szereg nieścisłości rzeczowych, niedomówień i — sądzę, że rozmyślnego zaciemniania faktów. Jest to praca typowego teoretyka, operującego frazesami, jak niedoświadczony asystent w Wyższej Szkole Wojennej przy omawianiu pracy operacyjnej. Ze sprawozdania pułkownika Jaklicza bije w oczy taki sam chaos, jaki był potem w dowodzeniu podczas wojny. Jest to dokument, który rykoszetem bije w autora i sam go oskarża.
Szef Sztabu Naczelnego Wodza Wojska Polskiego we Francji, pułkownik dyplomowany artylerii Kędzior, ocenia sprawozdanie pułkownika Jaklicza następująco:
„Dla oceny raportu płk Jaklicza stosować należy dwa kryteria:
— wyniku, ten jest znany;
— teoretyczne, tzn. sposób logicznego podejścia do zagadnień i celowość przyjętych rozwiązań.
Na szczeblu pracy płk Jaklicza szczególnie interesującym byłoby oświetlenie zagadnienia pracy sztabu ze strony politycznej. Niestety, tę sprawę płk Jaklicz pomija milczeniem, (co) ma tę złą stronę, że nie można wystarczająco jasno oświetlić celowości pracy sztabu. Inną dziedziną, w której oświetleniu widzę bardzo wielką lukę, (jest) sprawa doktryny. Wspomina płk Jaklicz o nowożytnym przygotowaniu do wojny, nie mówi jednak, w czym je widział. Pytanie to uważam za zasadnicze. Jak stwierdza płk Jaklicz, jak to wynika z zacytowanych przez niego danych, sztab dysponował zupełnie szczegółowymi wiadomościami odnośnie sił niemieckich, koncentracji, kierunków uderzeń, koncepcji walki, ukończenia mobilizacji i koncentracji, innymi słowy sztab posiadał znajomość doktryny przeciwnika i jego środków. Doktrynie i środkom niemieckim, jak wynika z pracy płk Jaklicza, przeciwstawiliśmy:
— pojęcie walki, w której manewr ma przewagę nad ogniem względnie, w której tak siłę ogniową jak i zdolność manewrową środków lotniczych, pancernych i motorowych przeciwnika negliżowaliśmy;
— przygotowany manewr nie był oparty o żaden system przeszkód sztucznych czy naturalnych;
— ugrupowanie ogólne było kordonowe, dywizje nawet w armii gen. Rómmla, jak pisze płk Jaklicz, o najsilniejszym nasyceniu, miały około 30 kilometrów frontu na Wielką Jednostkę.
Dla bliżej nieokreślonego celu prestiżowo-politycznego wydzielono grupę gdańską. Dla zadania biernego, jak stwierdza płk Jaklicz, wydzielono w armiach Kutrzeby i Bortnowskiego około 13 Wielkich Jednostek, a więc jedną trzecią wszystkich sił, pozostawiając je w worku z zagrożonymi komunikacjami prawie od samego początku wojny. Zupełnie specjalna jest sprawa odwodu. Siedem W.J. wysuwa się do przodu bądź do działania całą masą na południe, dla ewentualnego utrzymania rejonu Gór Świętokrzyskich, względnie walki na Wiśle. To wszystko w szablonowym oparciu o konne tabory i kolejowe stacje zaopatrzenia, a więc nawet nie na poziomie 1918 roku, jeśli chodzi o możliwości wykonania.
Uderzają w raporcie płk Jaklicza optymizm i pewność siebie. Dywizje niemieckie: pancerne, zmotoryzowane, zwyczajne o wielokrotnej przewadze ognia, mają przeciwstawione oddziały prawie bez broni panc. Wnętrze kraju bez poważnej obrony plot., zaopatrzenie oparte o chłopskie wózki. Wyraźnemu ugrupowaniu zaczepnemu przeciwstawia się kordonik, oparty o szablonową myśl manewru. Co najciekawsze, ustala się plan wojny nieznany prawie nikomu, bo do nikogo nie miało się zaufania (a może bano się go pokazać i słusznie). Plan wojny, który nie wytrzymał próby żadnego Kriegsspiel’u, jak mógł on, zatem wytrzymać próbę życia. Jak to było możliwe, by plan wojny, jak pisze płk Jaklicz, nowożytnego wojska, którego elementy zasadnicze powstają na podstawie przyjęcia przede wszystkim pewnej koncepcji politycznej, do której powinny dojść następnie składowe wojska i gospodarcze, mógł być przyjęty bez wyraźnego, wyczerpującego i wszechstronnego sprawdzenia wszystkich tych elementów?
Na marginesie raportu płk Jaklicza nasuwa się jeszcze jedna uwaga personalna. Do akcji Gdańsk jest wyznaczony generał-polityk Skwarczyński. Czy aby odegrać Ozon? Generałowie, Sikorski, Sosnkowski i Piskor nie mają przydziałów dowódców, na dowódcę odwodu wyznacza się gen. Dęba… Czy w tym wszystkim nie tkwiła myśl, że „tylko swoi winni się odznaczyć”?
Ogólnie praca płk Jaklicza nie dała mi odpowiedzi na pytanie: czy był plan wojny i jeśli „tak” to jak został zbudowany. Interesującym byłoby ponadto znalezienie odpowiedzi na stepujące pytania:
— Czy Sztab uważał, że przyjętej koncepcji strategicznej odpowiadały możliwości taktyczne, tzn. czy dywizje na 30 kilometrów frontu mogły wytrzymać jakąś poważniejszą akcję?
— Dlaczego nie było dowództw, grup armii. Było jasnym, że N.D.. nie mogło objąć bezpośrednio nie łączących się ze sobą teatrów działań?
— Czemu przypisać opóźnienie mobilizacji, mimo dokładnych wiadomości o stanie przygotowań n-pla?
— Dlaczego Sztab, znając dysproporcję wyposażenia technicznego naszej armii w stosunku do niemieckiej, pozwalał na sprzedaż sprzętu, działek panc. i plot. oraz płatowców myśliwskich za granicę?
— Jak rozwiązywał stosunek obrony do natarcia?
— Dlaczego nie brano pod uwagę ostrzegających meldunków o przewidywanym totalnym sposobie prowadzenia wojny przez Niemcy?
— Dlaczego nie wykorzystano doświadczeń wojennych z Hiszpanii?
— Dlaczego pozwolono w tak dużej skali na rozwój propagandy niemieckiej?
— Dlaczego nie zwalczano skutecznie dywersji?
Ponadto koniecznym jest „oświetlenie stanu porozumienia strategicznego dot. prowadzenia wojny polsko-francusko-angielskiego” odnośnie udziału Polski w organach kierownictwa międzysojuszniczego i jedności dowództwa międzysojuszniczego, a także podejmowanych form uzyskania pomocy materialnej, przygotowaniu odpowiednich umów, strategicznej pomocy – przewidywanie skoordynowanych akcji dla odciążenia nacisku niemieckiego na Polskę (ofensywa na zachodnim froncie, akcja lotnictwa)”.
Trudno rzeczywiście o bardziej druzgocącą krytykę działalności człowieka, który był twórcą polskiego planu operacyjnego przeciw Niemcom. (…).
Według sprawozdania pułkownika dyplomowanego artylerii Kopańskiego (L.dz.329/39), który pod koniec marca 1939 roku został zamianowany Szefem Oddziału III Sztabu Głównego, „ … pułkownik Jaklicz był Szefem Oddziału III od początku 1936 roku,. Więc przynajmniej trzy lata. Ale pułkownik Jaklicz pisze: „W zakresie moich kompetencji całokształt pracy operacyjnej Sztabu Głównego skoncentrowany był do końca 1938 roku na przygotowanie planu wojny z Rosją…”
Wydawałoby się, więc, że ten przynajmniej „plan wojny” z Rosją był rzeczywiście gotowy w zupełności. Tak jednak nie było. Dowody: Pułkownik Kopański pisze: „…Gdy (o ile pamiętam 14 marca 1939 roku) zacząłem obejmować swe funkcje, zastałem następujący stan rzeczy: Plan wschodni (ściśle biorąc plan rozwinięcia wstępnego na wschodzie) był powoli wykańczany…”
Major dyplomowany artylerii Napieralski (L.dz. 1533/40): „…W chwili wybuchu wojny z Niemcami plan operacyjny wschodni był gotowy, tylko w ogólnych zasadach, a plany działań poszczególnych armii były w trakcie opracowywania i to z pominięciem zagadnień tyłów, zaopatrywania i ewakuacji, które w ogóle jeszcze nie były rozpracowywane…”
W świetle powyższych dwóch głosów (a w aktach byłego Biura Rej., jest ich więcej) bilans trzyletniej pracy pułkownika Jaklicza jako Szefa Oddziału III Sztabu Głównego jest wybitnie ujemny. Choć bowiem, według jego słów, „… całokształt pracy operacyjnej Sztabu Głównego skoncentrowany był do końca1938 roku na przygotowania planu wojny z Rosją” — to jednak plan taki nie istniał . Był tylko „… plan rozwinięcia wstępnego, … powoli wykańczany…” (Kopański) oraz „… plan operacyjny wschodni był gotowy tylko w ogólnych zarysach… i to z pominięciem zagadnień tyłów…” (Napieralski).
Konkluzja: Plan wojny z Rosją istniał jedynie we fragmentach. Tym niemniej obiektywizm nakazuje sprawiedliwie przyznać, że przynajmniej pracowano nad planami wojny z Rosją. Oczywistym jest, że każdy Sztab Główny każdego nowoczesnego państwa musi znać swoich ewentualnych nieprzyjaciół i ich możliwości wojenne oraz mieć gotowe plany wojny przeciw każdemu z nich. Dotyczy to przede wszystkim najbliższych sąsiadów. Dlatego też organizacja również naszego Sztabu Głównego była do takich zadań przystosowana. Oddział II miał wydziały czy referaty „Zachód” i „Wschód”, „N” i „R”. One dostarczały wiadomości o naszych sąsiadach, ewentualnych przyszłych wrogach.
Ale tak samo nasz Oddział III operacyjny miał też wydziały czy referaty, czy ekipy „Wschód” i „Zachód”. Pierwsze miały zajmować Rosją, drugie Niemcami. Przedstawiłem już, powyżej, że ekipa „Wschód” pracowała — może nie z własnej winy – powoli, ale pracowała. Co robiła przez lat trzynaście, a przynajmniej w ostatnich czterech latach, od maja 1935 roku, ekipa „Zachód”?
Pierwsze ślady jakiejś myśli przynajmniej o planie wojny z Niemcami można odnaleźć „już” w roku 1937 i to… w ekipie „Wschód”. A mianowicie, projekt planu operacyjnego przeciw ZSSR był opracowany przez majora dyplomowanego kawalerii Grudzińskiego Antoniego z Oddziału III Sztabu Głównego i zatwierdzony w 1937 roku przez. Szefa Sztabu Głównego generała Stachiewicza oraz Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Jego myślą przewodnią było skanalizowanie ewentualnego ruchu zaczepnego wojsk sowieckich w dwóch stosunkowo wąskich korytarzach terenowych, na północ i na południe od Polesia. Rolę tę miały spełnić:
— ufortyfikowana linia rzeki Szczara na północy;
— w środku ufortyfikowany bastion Polesia;
— ufortyfikowana linia rzeki Dniestr na południu.
Ekonomia sił była w tym planie przeprowadzona bezwzględnie. Jednostki osłonowe, wysunięte nad granicę, były obliczone jak najoszczędniej i zredukowane do minimum w stosunku do przestrzeni i zadania. Gros sił było przewidziane w odwodzie w rejonie Brześcia, jako masa uderzeniowa. Obóz Warowny Wilno, po opuszczeniu korytarza wileńskiego przez wojsko polskie, miał się utrzymać przez dwa do trzech tygodni, celem wiązania sił nieprzyjaciela do chwili wyjścia własnego przeciwnatarcia.
Autor tego projektu, po jego zatwierdzeniu, otrzymał od Szefa Oddziału III pułkownika Jaklicza polecenie zapoznania kierownika ekipy „Zachód” majora dyplomowanego piechoty Berka (Berek) z podstawowymi elementami powstania tego planu oraz ze szczegółami wykonawczymi.
Potwierdza to też pułkownik Kopański (L.dz.1664/39): „…Na podstawie protokołów odpraw Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych oraz rozmów moich z ppłk dypl. Mossorem, i Oficerem Sztabu Inspektora Armii gen. Kutrzeby, wydaje mi że studium Kpt. dypl. art. Utnik z b. O.III Sztabu Głównego podaje: „…protokoły z odpraw u Naczelnego Wodza(stenograficzne rozmowy z Szefem Sztabu Głównego, z Dowódcami Armii i D-cami Broni — lotnictwa, saperów)były zestawiane przez płk dypl. Münnicha i rozsyłane zainteresowanym. Otrzymywali je zwykle: Szef Sztabu Głównego, płk dypl. Jaklicz, Szef O.II Szt. Gł. oraz wykonawca biorący udział w odprawie. Sam czytałem kilka z nich z okazji robienia wyciągów dla wykonawców. Były tam podane oceny sytuacji przez Naczelnego Wodza oraz niejednokrotnie decyzje o znaczeniu ogólnym. Sądzę, że dokumenty te można odszukać względnie odtworzyć; znał je dokładnie płk Kopański, ppłk Marecki oraz szefowie innych oddziałów Sztabu Głównego…”. „Protokoły te są w aktach b. O.III Sztabu Głównego, „zapakowane w zaplombowanych skrzyniach” w archiwum w Szkocji. Pilnie strzeżone przed okiem „niepowołanych”, nie były mi dostępne przy opracowywaniu niniejszego. Zawierają one niewątpliwie dużo rewelacyjnego materiału. Również płk Münnich (L.dz.415/39) potwierdza, że …protokoły te znajdują się w aktach O.III Sztabu Głównego.
„Opracowanie planu zachodniego rozpoczęto w 1937 roku. W tym roku zostali wezwani przez Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych Inspektorowie Armii „Zachód” (wówczas generałowie, Bortnowski, Kutrzeba, Rómmel i Berbecki) i Szef Sztabu Głównego dla zreferowania swych opinii o zasadniczym charakterze działań przeciwko Niemcom…”
Tym niemniej – zgodnie z wielokrotnymi wzmiankami w sprawozdaniach, że Inspektorowie Armii prowadzili studia na zachodzie — są też pewne ślady ich pracy w terenie już w roku 1936. A mianowicie: major dyplomowany artylerii Jan Milewski, będąc w roku 1935-1937 dowódcą dywizjonu w 17pal w Gnieźnie otrzymał we wrześniu 1936 roku rozkaz od generała Kutrzeby przeprowadzenia studium obrony w pasie ogólnym Ujście – Chodzież – Czarnków, Wągrowiec – Rogoźno – Gniezno.
W tym celu przydzielono jemu, jako szefowi ekipy, majora dyplomowanego piechoty Michalskiego z 68.p.p. z Gniezna, samochód z Warszawy i kierowcę kaprala z Żurawicy. Ekipa ta opracowała kolejne linie obrony w terenie, plan potrzebnych fortyfikacji, plan zalewów (jeziora wągrowieckie), plan pobudowania potrzebnych punktów obserwacyjnych artyleryjskich w nieprzejrzystym, pokrytym laskami terenie, przeważnie pozbawionym zupełnie naturalnych punktów obserwacyjnych nadających się do użycia, ilość potrzebnej na tym odcinku piechoty, artylerii i wojsk pomocniczych, oraz wykonała szczegółowe karnety dla dowódców pułków, batalionów i dywizjonów, kompanii i baterii. Po ukończeniu w połowie listopada 1936 roku praca ta znalazła pochwalne uznanie generała Kutrzeby.
Równocześnie inna ekipa pod kierownictwem podpułkownika dyplomowanego piechoty Sienkiewicza, zastępcy dowódcy 69 pp, opracowywała kierunek północny: Nakło-Kcynia, Szubin – Żnin – Trzemeszno. Na południe od ekipy majora Milewskiego w pasie na południe od Warty, również z rozkazu generała Kutrzeby pracowały ekipy oficerów dyplomowanych z 14. D.P. Na Górnym Śląsku zaś, w tym samym okresie 1936/1937 rotmistrz dyplomowany Powała-Dzieślewski przeprowadził podobną pracę; „…będąc na stage’u w 3.p.Uł., powołany zostałem jako szef ekipy fortyfikacyjnej przez gen. Berbeckiego do opracowania karnetów 21 pozycji terenowych w G. Śląsku. Po zakończeniu tej pracy napisałem opracowanie końcowe, obrazując w nim małą przydatność metody pracy przyjętej przez nas. Pomimo, iż karnety moje pozostały bez żadnych zmian aż do wybuchu wojny, a wartość pozycji została stwierdzona przez wojnę, raport mój poparty przez dowódcę 23.D.P. i gen. Berbeckiego nie tylko nie odniósł skutku, ale obraził Szefa Sztabu Głównego, bo jak śmiał ktoś krytykować jego metody?…” (L.dz.2619/40).
Pułkownik Łakiński (L.dz.2795/40) przytacza: „… Na pierwsze oznaki zapoczątkowanej roboty przygotowawczej w terenie natknąłem się w Łodzi w r. 1936, gdy wysyłałem tzw. patrole opisowe w teren. Cały odcinek od Wielunia przez Łódź do Bzury — najkrótszy kierunek od granicy niemieckiej do Warszawy — był wzięty na warsztat pracy dopiero w roku 1936. A co robiono przez l5 lat.?…”.
Mimo powyższych fragmentów prac Inspektorów Armii w Oddziale III Sztabu Głównego, aż do 1939 roku wszystko było: „na Zachodzie bez zmian”. Świadczą o tym następujące głosy:
Pułkownik Jaklicz (1690/40): „…Praca operacyjna nad przygotowaniem wojny z Niemcami rozpoczęta została w 1939 roku. Początek tego roku poświęcony został na przygotowanie elementów decyzji Naczelnego Wodza, w marcu powzięta została zasadnicza decyzja początkowego rozwinięcia strategicznego, po czym nastąpiło rozpracowanie wykonawcze tej decyzji…”. Sam pułkownik Jaklicz oskarża: „… rozpoczęta została w 1939 roku…”.
Pułkownik Kopański (L.Dz.325/39): „Gdy (o ile pamiętam 14 marca) rozpocząłem obejmować swe funkcje (Szefa Oddziału III), zastałem następujący stan rzeczy: „Plan wschodni” (ściśle biorąc plan rozwinięcia wstępnego na wschodzie) był powoli wykańczany…, „Plan-zachodni” był przez pułkownika Jaklicza i podpułkownika dyplomowanego Mareckiego (Szefa Wydziału „Zachód’ w Oddziale III Sztabu Głównego) przygotowywany (…)”.
Pułkownik Münnich: „ Na jednej z takich konferencji z Szefem Sztabu Głównego z końcem lutego 1939 roku Pan Generalny Inspektor Sił Zbrojnych podał Szefowi Sztabu podstawowy plan działań na wypadek wojny z Niemcami dla oparcia na nim dalszych prac sztabu, nakazując przy tym jak najmożliwszy pośpiech…”.
Czyli dopiero „w końcu lutego 1939 roku”, po nieomal czterech latach piastowania najwyższego w Polsce stanowiska wojskowego, Generalny Inspektor Sił Zbrojnych zrozumiał nareszcie, że trzeba plan wojny przygotować i to jak najpośpieszniej.
Major dypl. piech. Czyżewski Marian (z O.III) (L.dz.148/39) „Wydaje mi się jednak, że aż do roku 1939 żadna konkretna praca w tym kierunku nie została zrobiona. Wprawdzie w O.III istniała stale ekipa „Zachód”, ale zajmowała się ona tylko studiami bardzo ogólnymi. Bardziej realna praca prowadzona była jedynie na odcinku śląskim i pomorskim (ściśle biorąc na wybrzeżu), gdzie budowane były fortyfikacje stałe. Cała praca O.III jak i pozostałych oddziałów Sztabu Głównego była nastawiona głównie na wschód. Ten stan rzeczy trwał aż do lutego — marca 1939 roku, na czego przytoczyć mogę:
1) Okres zimowy 1938/39 był użyty w O.III na wykańczanie planu wschodniego. Jeszcze w lutym i marcu sporządzano materiały do zasadniczej odprawy Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych z Inspektorami Armii Wschodu, która odbyła się, o ile pamiętam, w końcu kwietnia;
2) Budżet na rok 1939/40 opracowany był głównie pod katem widzenia potrzeb wschodu (fortyfikacje i prace wodne);
3) Szefostwo Komunikacji wykańczało plan transportowy wschodni;
4) Oddział I pracował nad przeróbkami planu mob. dostosowując go do potrzeb poszczególnych armii wschodnich.
„Wprawdzie o konieczności przystąpienia do pracy nad planem zachodnim mówiło się stale w ciągu 1938 roku i nawet w tym celu ekipa zachód została wzmocniona, to jednak wydaje mi się, że praca została zapoczątkowana dopiero w lutym 1939 r. (płk dypl. Jaklicz, Szef O.III i ppłk dypl. Marecki, kierownik referatu ogólnego „Zachód”).
„Toteż w marcu br., gdy wypadki polityczne postawiły nas wobec możliwości natychmiastowej wojny z Niemcami — byliśmy do tej wojny pod względem operacyjnym absolutnie nieprzygotowani. Od tej chwili zaczęło się gorączkowe przestawianie pracy całego sztabu na zachód, nie było to jednak łatwe wobec dotychczasowego nastawienia i braku podstawowej koncepcji operacyjnej.”
Kapitan dypl. art. Utnik (z O.III): „Plan działań przeciw Niemcom rozpoczęto rozpracowywać dopiero w styczniu 1939 r. Objawiło się to w ten sposób, że wyznaczony został ppłk Marecki na szefa wydziału „Zachód”, a oficerowie odcinkowi pracujący dotychczas na „Wschód” złożyli swoje opracowania do szaf, a rozpoczęli opracowywanie nowych…”. W zeznaniu kapitana Utnika jest nowe, charakterystyczne stwierdzenie: oficerowie, którzy przez długie lata pracowali w zagadnieniu rosyjskim, nagle zostali przerzuceni do pracy nad zupełnie sobie nieznanym zagadnieniem niemieckim. Fakt ten potwierdzają również liczne inne sprawozdania.
Na wiosnę 1939 roku pułkownik Jaklicz polecił majorowi dyplomowanemu kawalerii Grudzińskiemu Antoniemu pomóc majorowi Berkowi (Berek) w pracy nad planem operacyjnym przeciw Niemcom. Po przystąpieniu do niej major Grudziński przekonał się, że major Berek opracował wprawdzie plan operacyjny przeciw Niemcom, opierając się na przesłankach analogicznych, jak był zbudowany plan operacyjny przeciw Rosji, ale w wypadku „Zachód”, nie zawsze trafnych, a przeważnie nawet wręcz błędnych. Na przykład o ile studium bardzo ubogiej rosyjskiej sieci komunikacyjnej mogło dać pewne prawdopodobne hipotezy odnośnie sowieckiej koncentracji, o tyle analogiczne studium bardzo bogatej niemieckiej sieci komunikacyjnej nie mogło dostarczyć pod tym względem żadnych danych.
Niestety, było już za późno, aby od gruntu zmieniać zasady podstawowe, na których bazował, zaimprowizowany zresztą tylko, plan operacyjny przeciwko Niemcom.